Szopka z muszli? To jest możliwe, przecież to Indie

Czytaj dalej
Fot. Michał Kurowicki
Michał Kurowicki

Szopka z muszli? To jest możliwe, przecież to Indie

Michał Kurowicki

Rok temu Boże Narodzenie spędziłem w Indiach. Jechałem właśnie z Bombaju rowerem na południe kraju. Z kolędą wędrowałem u boku księdza Justina i zostałem... Chrystusem.

W nogach miałem już miesiąc hinduskiej wyprawy rowerowej. Zrobiło się ciemno, kiedy wjechałem do Palappallam, małego miasteczka na samym południu Indii. Co z noclegiem? Często rozbijałem namiot przy drodze. Wiele razy spałem w gościnie u tubylców. Tego wieczora, w uliczce, zobaczyłem ogrodzony i oświetlony budynek z krzyżem. Kościół? Kaplica? W Indiach to raczej rzadkość. A jednak była to katolicka świątynia. Na podwórku kilku Tamilów przygotowywało bożonarodzeniową szopkę. Zbudowaną z mieszanki błota i palmowych liści, wysoką na kilka metrów. W środku, w ogromnych muszlach – złowionych przez parafian specjalnie na tę okazję – znalazły schronienie święte postacie. Przysiadła tam Matka Boska. Obok, w malutkiej muszelce, leżało dzieciątko Jezus. Całość przystrajały właśnie wyciągnięte z morza glony. Wszystko pachniało morzem.

Na parafii u księdza Justina

– Czy pozwoliłby mi ksiądz rozbić namiot gdzieś tu pod palmą, na parafii? – zapytałem.
– No problem! Możesz spać w kościele albo pod palmą, ale najpierw musisz mi pomóc. Pójdziesz ze mną z bębnami. Będziesz naszą świąteczną atrakcją – odparł, nie czekając na moją odpowiedź.

I już po chwili, wraz z dwudziestoma miejscowymi, szliśmy uliczkami Palappallam, bębniąc z całych sił. W ten sposób ksiądz Justin George, proboszcz Christ The King Church (kościoła pw. Chrystusa Króla), przypominał mieszkańcom parafii, katolikom i wszystkim innym, że właśnie zbliża się Boże Narodzenie. Ksiądz Justin to Tamil, który po dwóch latach w seminarium duchownym w Rzymie został wysłany do rodzinnej miejscowości. Od kilku lat buduje kościół w Palappallam i organizuje życie duchowe miejscowych katolików. Gdy powiedziałem mu, że jestem z Polski, bardzo się ucieszył i po chwili wyjął z kieszeni notes z włożonym do niego zdjęciem papieża Jana Pawła II.

Ale wróćmy do ceremonii....

Chodziliśmy od domu do domu. Każdy miał w ręku coś, co wydawało z siebie dźwięk: bęben, grzechotkę z kokosa albo metalowe talerze. Wszyscy śpiewali ,,Merry Christmas and Happy New Year”. Pomimo że nie jestem zbyt wierzący, porwała mnie atmosfera chwili.

Pochód zatrzymywał się przed domem każdej z katolickich rodzin. Śpiewy były coraz głośniejsze, bębnienie też. W końcu parafianin otwierał drzwi i witał się z księdzem. Razem z nim cała rodzina. Rozmowa odbywała się na podwórku albo część pochodu wchodziła do środka. Przy każdym domu odbywał się ten sam rytuał.

Kilku chłopaków z naszej grupy odgrywało scenę ukrzyżowania. Pierwszy stawał na baczność z uniesionymi do góry rękoma i dłońmi złożonymi jak do modlitwy. Drugi – wyznaczony do grania Jezusa – ustawiał się przed nim i rozkładał ręce na boki, a potem przechylał głowę. Na twarzy chłopaka widać było cierpienie. Trzech kolejnych chłopców klęczało przed nim i modliło się do niego. Dwóch innych wirowało obok i dzwoniło w metalowe talerze. Dwa razy ksiądz Justin poprosił mnie o odegranie roli Jezusa. Starałem wczuć się w rolę. I tym sposobem dwukrotnie zostałem „ukrzyżowany”.

Potem ksiądz zapraszał gospodarza chaty na zbliżającą się Wigilię do kościoła i na ulice miasteczka. A już po chwili byliśmy przed następnym domem.

To już prawie Wigilia

Dzięki księdzu Justinowi i pochodowi z bębnami przez miasteczko uświadomiłem sobie, że mimo 40 stopni, spoglądających na ludzi małp, dojrzewających mangowców i bananów, to już prawie Wigilia. Całkiem o tym zapomniałem. To, jaka jest właśnie data, nie było akurat w mojej wyprawie najważniejsze. Poza tym tylko w dużych miastach, takich jak Bombaj czy Kalkuta, można zobaczyć bożonarodzeniowe przygotowania. Znajdziemy tam wystawy centrów handlowych ozdobione świątecznymi błyskotkami, świąteczne piosenki z nieśmiertelnym „Jingle Bells”, mikołajów w czerwonych czapkach, świąteczne kiermasze...
Opowiadał mi o tym ksiądz Justin, już na parafii. Sam takich zewnętrznych symboli świętowania nie widziałem, bo po wyjeździe z Bombaju trasa mojej rowerowej wyprawy biegła przez tereny dalekie od miejskiej cywilizacji.

Kropla w oceanie hinduizmu

Wcześnie rano złożyłem swój namiocik, podziękowałem za gościnę i zanim słońce zaczęło dawać się mocno we znaki, ruszyłem w dalszą drogę. Mijane krajobrazy i ludzie w żaden sposób nie kojarzyli mi się z tym, że właśnie jest bożonarodzeniowy czas. Tutaj to był dzień jak każdy inny. Uświadomiłem sobie, że taki jest dla zdecydowanej większości z ponad miliarda mieszkańców indyjskiego subkontynentu. Wśród nich katolicy to tylko 2,4 proc.

Zresztą ten indyjski miliard daje się odczuć na każdym kroku. Hindusów będzie wkrótce więcej niż Chińczyków. Ogromne miasta – jak Bombaj czy Delhi – ciągną się tam dziesiątkami kilometrów. Nigdy nie wiadomo, kiedy przejdą w przedmieścia, a te z kolei w mniejsze wioski. Gdy wydaje się, że za chwilę zobaczymy wreszcie zielone pola, zza zakrętu wyłania się nowe miasteczko, żeby za godzinę znowu stać się milionową metropolią. Ten stan nie ma końca. Nie uciekniemy przed tym. Tłum jest wszechogarniający.

Herkules i pomarańczowy turban

Jak znalazłem się w Indiach w bożonarodzeniowym czasie? Przyjechałem trochę wcześniej, w połowie listopada 2015 r. wylądowałem w ponad 20-milionowym Bombaju. W Polsce zaczynała się zima, tu paliło słońce. Prosto z lotniska pojechałem na targ, żeby kupić rower. Od początku zakładałem, że będzie to wyprawa rowerowa. Kupiłem używanego Herkulesa za ok. 200 zł. To typ roweru, na którym jeździ 90 proc. Hindusów. Maszyna zrobiona jest ze stali. Waży 25 kg i nie ma przerzutek. Do bagażnika przyczepiłem metalowy koszyk z supermarketu. Włożyłem namiot i mały plecak. Na głowie pomarańczowy turban chroniący od słońca. Na nogach klapki.

Jazda rowerem przez Indie to ogromna przyjemność. Najważniejsze to nie dać się przejechać... Samochody, motocykle, ciężarówki i riksze cały czas trąbią. Pod wieczór w uszach skręcają się ze zmęczenia trąbki Eustachiusza. Na drogach pasą się krowy, biegają bezdomne psy i zwinne małpy. Wśród nich, w tekturowych pudłach, mieszkają na ulicach całe rodziny. Od niemowlaków po staruszków. Ulica zwykle nie dzieli się jednak na jezdnię i chodnik. Wszystko ciągle się miesza i zlewa w całość. W ruchu pojazdów rządzi jedna, prosta zasada: kto większy, ten ważniejszy!

Dętki dziurawe jak sito

W Wigilię, 24 grudnia, zepsuł mi się rower, a właściwie dętki. Były dziurawe jak sito. Co mogłem, naprawiłem, ale jechać się nie dało. Dwa kilometry ciągnąłem po dziurawej drodze mojego ciężkiego Herkulesa. I tak dotarłem do wioski Pudur. Jak zwykle zbiegły się wszystkie dzieci, potem dorośli. Właśnie czekali na księdza (w Kerali, południowym stanie Indii, mieszka dość dużo katolików). Mimo Wigilii, miejscowy fachowiec od rowerów od razu wziął się do naprawy. Asystowały mu wszystkie dzieciaki i ja, oczywiście.

25 grudnia zatrzymałem się w mieście Ramanathapuran. Żadnych atrybutów Bożego Narodzenia nie było. Była za to krowa, oczywiście święta, która rozłożyła się dokładnie przed wejściem do hoteliku, w którym chciałem się zatrzymać. Trochę się naczekałem, zanim zdecydowała się zmienić pozycję. W tym czasie obserwowałem pobliskie skrzyżowanie, na którego środku leżały aż trzy święte krowy, a do tego kilka psów. To zwierzęce towarzystwo dość skutecznie tamowało ruch, który i bez tego był w typowo hinduskim komunikacyjnym chaosie.

Braki językowe jednak wcale nie przeszkadzają Hindusom w rozmowie. Zwykle zwycięża u nich ciekawość i zadają dziesiątki pytań.

Drugi dzień świąt, czyli 26 grudnia, upłynął mi na jeździe rowerem do miejscowości Rameswaram. Aby podtrzymać świąteczny nastrój, odwiedziłem ogromną hinduską świątynię. Wokół setki ludzi. Wszyscy pielgrzymi w czerwonych strojach.

Wszechobecny zapach palonych kadzideł. Mnóstwo kwiatów, którymi przystrojone były ulice. Jednak nigdzie nie zauważyłem bożonarodzeniowej szopki.

Taki dziwoląg to atrakcja

Postanowiłem pogadać z miejscowymi. Rozmowa z Hindusami to nauka cierpliwości. Po angielsku mówią trochę albo wcale. W niby oficjalnym języku hindi jeszcze gorzej. Każdy papla tam po swojemu. I choć można próbować się tego trochę nauczyć, nie wystarczy na długo. Po przejechaniu kilkuset kilometrów, przekroczeniu granicy stanu, nasza wiedza będzie na nic. W każdej prowincji jest kilka lokalnych języków, a nawet różne alfabety. Lepiej więc pogadać z tubylcami łamanym angielskim i trochę na migi.

Na zdjęciu szopka bożonarodzeniowa z parafii w Palappallam na południu Indii. W muszlach znalazła schronienie Matka Boska. Obok leży dzieciątko Jezus.
Michał Kurowicki Na zdjęciu szopka bożonarodzeniowa z parafii w Palappallam na południu Indii. W muszlach znalazła schronienie Matka Boska. Obok leży dzieciątko Jezus. Całość przystrajają wyciągniete z morza glony. W prawym dolnym rogu ksiądz proboszcz Justin George, który z wiernymi zbudował miejscowy kościół.

Braki językowe jednak wcale nie przeszkadzają Hindusom w rozmowie. Zwykle zwycięża u nich ciekawość i zadają dziesiątki pytań. Część z nich można zrozumieć, część nie. Jednak zawsze warto stanąć, posłuchać i spróbować odpowiedzieć. Bo jazda przez Indie na rowerze to jak udzielanie długiego, wyczerpującego wywiadu. To ciągłe ustawianie się do zdjęć z tubylcami. Często takiego białasa na rowerze wychodzi oglądać cała wioska. Taki dziwoląg rzadko przecież do nich zagląda.

Załamać się z bezsilności

Indie uczą pokory. Szczególnie wtedy, gdy pokonuje się je na rowerze. I nieważne, czy to jest zwykły, powszedni dzień, czy Boże Narodzenie, czy którekolwiek z licznych hinduskich świąt.

Indie nie dają chwili odpoczynku. Patrzą na podróżnika miliardem oczu swoich mieszkańców. Indie raz cudownie pachną, a po chwili strasznie cuchną. Ludzi bogatych, nawet bardzo bogatych, żyją tam setki. Biednych, a nawet bardzo biednych i nędzarzy, setki milionów.

Rano, wjeżdżając, zauważyłem biedaka, który w zamyśleniu sprzedawał kokosy. Wracając wieczorem, spojrzałem na niego znowu. Kokosów nie ubyło, a on myślał dalej.

Codziennie mija się tysiące żebraków. Dla nich rower to nieosiągalna rzecz. Każdy z nich wystawia swą chudą dłoń, prosząc o coś do jedzenia. Załamać by się mógł papież Franciszek, gdyby szedł ulicą i widział taką nędzę. Załamać z bezsilności. Radosne święta Bożego Narodzenia w zetknięciu z tak skrajną biedą to dla katolika musi być straszliwy zgrzyt.

Biznesy na kółkach

Kolejne miliony biedaków handlują wprost z ulicy. Ich cały biznes to często kilka ziemniaków, ananasów czy kupka kokosów. Jadąc tak przez Indie, codziennie oglądałem hinduskie minibiznesy. Mijałem handlarza ledwo trzymającego w ręce ogromny owoc ziaki. To prawdziwy gigant, często ważący ponad dziesięć kilogramów. A jego smak! Mieszanka kiszonej kapusty i owocowej gumy do żucia. Polecam, choć ciężko przełknąć za pierwszym razem.

Wielu Hindusów ledwo wiąże koniec z końcem. Codziennie walczą o miskę ryżu. Każdy sposób jest dobry. Ważne, żeby nie kraść. Część osób wynajmuje się do pracy. Inni sami próbują wziąć się za handel. Tak powstały miliony hinduskich biznesów. Najczęściej biznesów na kółkach, bo ich podstawą jest wózek albo rower, którym dowożą towar. A na tym wózku może być wszystko.

Zasną na kocu na ulicy

Każdy taki drobny interes to sprawa życia i śmierci, jak w tej ulicznej budce z jedzeniem, gdzie pomaga kto może. Pracuje cała rodzina. Ojciec i matka. Dziadek i babka. Wujek i ciotka. Brat i siostra. Jedni kroją warzywa. Drudzy zbierają drewno na opał. Inni gotują w garze, potem sprzedają, a co zostanie – wspólnie zjedzą. O północy zwiną swój biznes. Zostanie tylko budka na kółkach. Do niej przyczepią kawałek plastiku chroniący od deszczu. Obok zapalą pachnące kadzidła. Na ziemi położą koce i wszyscy razem zasną na ulicy. Tak robią codziennie miliony Hindusów. A komu się nie uda, przymiera głodem.

Pamiętam, jak wybrałem się do miasta o nazwie możliwej do wymówienia tylko przez miejscowych, czyli do
Thiruvananthapuram. Rano, wjeżdżając, zauważyłem biedaka, który w zamyśleniu sprzedawał kokosy. Wracając wieczorem, spojrzałem na niego znowu. Kokosów nie ubyło, a on myślał dalej.

Do kościoła tylko boso

Właściwie miałem pisać głównie o Bożym Narodzeniu ... Ale przecież nie tylko te końcowe dni grudnia do dziś tkwią mi w pamięci. Indie to coś niezapomnianego. Na koniec może dodam jeszcze kilka zdań z opowieści księdza Justina z Palappallam o bożonarodzeniowych świętach.

A więc w miejscowościach, w których mieszkają hinduscy katolicy, w kościołach pojawiają się świąteczne, choć dość skromne ozdoby. Do wnętrza wierni wchodzą boso, podobnie jak do hinduistycznych świątyń. Przed wejściem pełno więc klapek typu japonki. Kobiety ubrane w kolorowe, zwiewne sari to lokalny koloryt. W kościołach trafia się choinka, oczywiście sztuczna, ozdobiona lampkami. Na ulicy światełka i balony zdobią kokosowe palmy i wielkie drzewa mangowe.

Musi też być szopka ze Świętą Rodziną. W niektórych miejscowościach urządza się nawet konkursy na najpiękniejszą, wystawioną w widocznym miejscu przed domem. W szopce w kościele można zobaczyć Dzieciątko Jezus z girlandą wykonaną z kwiatów. Kwietne girlandy zdobią też często postacie Maryi i Jezusa. Poza tym te figury przypominają te w naszych kościołach, choć trafia się czasem Matka Boska ubrana w kolorowe, lokalne sari. W szopkach przed zwykłymi domami figurki zazwyczaj są malutkie, czasem nawet z plastiku.

Bożego Narodzenia w Indiach trzeba szukać. Bo chrześcijan jest niewielu. Jednak tam, gdzie mieszkają, cieszy religijna tolerancja. W przeszłości bywało różnie. Na szczęście dziś w miastach południowo-zachodnich Indii możemy spotkać piękny widok: hinduskie świątynie, chrześcijańskie kościoły i muzułmańskie meczety stojące tuż obok siebie. Oby było tak zawsze...

Michał Kurowicki

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.