Dla zegarmistrzów nadchodzi ostatnia godzina

Czytaj dalej
Fot. Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann

Dla zegarmistrzów nadchodzi ostatnia godzina

Krzysztof Strauchmann

Do lat siedemdziesiątych to był dobry zawód - opowiada 75-letni zegarmistrz z Głogówka Bruno Pankalla. - Dziś już nie ma go kto uczyć. Stare zegary niebawem staną na zawsze. Nikt ich już nie naprawi.

Pierwszy kryzys dla zegarmistrzów przyszedł w 1990 roku, razem z ustrojową transformacją. Przez otwartą granicę Polacy sprowadzili tyle zegarków elektronicznych, że przez pół roku prawie nikt nie naprawiał starych, mechanicznych.

- Od stycznia do lipca w Polsce splajtowała jedna trzecia zegarmistrzów. Było około 30 tysięcy zakładów, po pół roku zostało 20 tysięcy - wspomina Bruno Pankalla, 75-letni zegarmistrz z Głogówka. Jeden z ostatnich starych mistrzów.

Swój zakład zamknął też Józef Pankalla, brat Brunona, zegarmistrz z ul. Zamkowej w Głogówku. I wyjechał do Niemiec szukać pracy, mając 60 lat. Tam przeczytał ogłoszenie zakładu zegarmistrzowskiego w Münster. Przedstawił papiery, co robił w Polsce, gdzie się uczył. Szef dał mu jeszcze na próbę do naprawienia francuską pendulę, taki mały zegarek z mechanizmem bicia godziny, umieszczony w figurce.

- Brat naprawił ją w trzy dni - opowiada Bruno Pankalla. - Szef sprawdził. Stwierdził, że wszystko jest w porządku, ale pyta, dlaczego zrobił to tak szybko. Oni tam mają więcej czasu na taką naprawę. A my tu byliśmy nauczeni, że trzeba pracować szybko, bo inaczej nic się nie zarobi. W Niemczech za takie naprawy płacą więcej niż u nas. U nas stale klienci narzekają, że naprawa jest za droga. Nikt nie patrzy, ile to kosztuje czasu.

Po tysiącu latach historii zegarmistrzostwa nadchodzi koniec tego fachu, przynajmniej w Polsce. Przed rokiem 1990 egzaminy czeladnicze w tym rzemiośle w Opolskiej Izbie Rzemieślniczej zdawało rocznie nawet 9-11 osób. Potem już tylko pojedyncze. Od 16 lat nikt nie został czeladnikiem zegarmistrzowskim.

W 2008 roku pojawił się jeden kandydat, ale nie zdał. - Jak miał zdać, skoro w swoim zakładzie tylko wymieniał baterie? - opowiadają w Izbie. Zaś ostatni mistrz zegarmistrzowski zdał egzamin w Opolu w 2000 roku. Od tego czasu nie było chętnych. W samym Opolu zresztą ani jeden funkcjonujący zakład nie ma uprawnień do nauczania tego fachu. Ostatni starzy zegarmistrze właśnie zamykają działalność. Albo - tak jak 75-letni emeryt Bruno Pankalla z Głogówka - biorą coraz silniejszą lupę i dalej grzebią w precyzyjnych mechanizmach, bo to kochają. A klienci przywożą do niego stare zegary z całego województwa.

- Mój dziadek ze strony ojca był bednarzem. Produkował beczki. A gdzie dziś się znajdzie bednarzy? Beczki robi się z czegoś innego niż drewno - wzdycha Pankalla. - Gdzie są kołodzieje, co robili koła w stalowych obręczach? I dlatego już wozy nie szlifują kamiennych bruków. A często by się to przydało.

Przed wojną Śląsk był zagłębiem produkującym tysiące dobrych zegarów. Dziś zamykane są ostatnie zegarmistrzowskie zakłady.

Głogówecki nieżyjący już zegarmistrz Józef Pankalla, rocznik 1929, rodem ze Ścinawy Małej, zaczął naukę zawodu w 1943 roku w Nysie u zegarmistrza Fritza Hillnera na dzisiejszej ul. Wrocławskiej. Niedaleko bazyliki i słynnej pięknej studni. Matka go posłała do zegarmistrza, bo jej brat Albert Hunder też został zegarmistrzem. Hunder przed I wojną światową wędrował po Niemczech, szukając praktyki u różnych mistrzów, i trafił do zakładu pod Frankfurtem. Jego właściciel nie miał spadkobierców, więc zostawił firmę swojemu czeladnikowi. Po 1945 roku żelazna kurtyna przerwała kontakt rodziny na Śląsku z Hunderem.

15-letni Józef Pankalla cztery dni w tygodniu uczył się u mistrza, dwa dni w szkole. W pracy codziennie w przerwie na obiad wędrował na pobliski rynek w Nysie, wspinał się na wieżę ratusza i naciągał liny miejskiego zegara. I tak aż do zimy 1945 roku, kiedy z wieży zobaczył na horyzoncie dymy nadchodzącego frontu. Wojna zniszczyła Nysę i przeszklony zakład Franza Hillnera. Na wiosnę 1945 roku nie było do czego wracać.

- Brat uczył się w Nysie półtora roku. To za mało, żeby się wyuczyć - opowiada Bruno Pankalla, młodszy brat Józefa. - A po wojnie nie było u kogo się uczyć. Nowi zegarmistrze, którzy otworzyli tu działalność, nie mieli papierów mistrzowskich.

Józef w 1947 i 1948 roku pracował u zegarmistrza w Prudniku. Kiedy pojechał do Izby Rzemieślniczej do Katowic na egzamin, okazało się, że zegarmistrz nie ma uprawnień mistrzowskich i nie może kształcić czeladnika. Znalazł się jednak w izbie ktoś życzliwy. Dali kandydatowi na czeladnika dodatkową pracę - ciężkie zadanie: dorobienie hebelka do chronografu ręcznego. I pozwolili dodatkowo pracować trzy dni dłużej. Zrobił. Zdał egzamin czeladniczy. W 1957 roku zrobił uprawnienia mistrza, a potem znalazł wolny lokal w Głogówku na Zamkowej i zaczął pracować u siebie.

Pierwszym zegarmistrzem znanym w historii był Gerbert z Aurillac, francuski zakonnik i późniejszy papież Sylwester II. Około roku 1000 w kościele w Magdeburgu zbudował pierwszy zegar z obciążnikiem i mechanizmem wybijania godziny.

W 1505 roku Niemiec Peter Henlein skonstruował pierwszy zegarek przenośny wykorzystujący sprężynę. W 1657 roku Holender Christian Huygens skonstruował pierwszy zegar oparty na ruchu wahadła, a nieco później udoskonalił zegary przenośne o spiralną sprężynę balansu, która umożliwiła wskazywanie minut. W 1810 roku Szwajcar Abraham Louis Breguet zrobił pierwszy zegarek na rękę, dla królowej Neapolu. 30 lat później Francuz Adrian Philippe udoskonalił go o urządzenie, które umożliwia nakręcanie zegarka przez główkę na krawędzi koperty.

Polacy też mają swój wkład w rozwój zegarmistrzostwa. W 1839 roku Polak Norbert Patek założył z Czechem Franciszkiem Czapkiem pierwszą fabrykę zegarów w Genewie. Czecha zastąpił Francuz Philippe i tak powstała słynna firma Patek-Philippe. Masowa produkcja ręcznych zegarków ruszyła jednak dopiero w 1919 roku.

Śląsk może się pochwalić kilkoma przedwojennymi świetnymi fabrykami zegarów. W Srebrnej Górze funkcjonował zakład Antona Ebnera, produkujący zegary wieżowe i kieszonkowe. W Głogowie działała firma Weiss. Najsłynniejsza była jednak fabryka Gustav Becker w Świebodzicach, założona w 1860. Tam robili zegary ścienne, drogie i bardzo precyzyjne, w tym specjalne zegary do zakładów zegarmistrzowskich, żeby według nich nastawiać inne chronometry. Jeden taki stoi do dziś w Głogówku na Zamkowej. Pod koniec XIX wieku w Świebodzicach wyrabiali rocznie milion zegarów.

Do zakładu Brunona Pankalli trafił kiedyś do naprawy popsuty szafkowy Gustav Becker. Na drewnianej obudowie, pod warstwą kurzu zegarmistrz odkrył napis ołówkiem, że zegar ze Śląska sprzedano w 1934 roku w zakładzie zegarmistrzowskim we Lwowie. Jego obecny właściciel bardzo się ucieszył przy odbiorze, że Pankalla naprawił zegar i że odkrył zapomniany napis. Jego dziadek kupił zegar we Lwowie zaraz po ślubie. W 1945 roku przywiózł go jako repatriant do Kazimierza pod Głogówkiem. Gustav Becker po latach wrócił na Śląsk.

Bruno Pankalla zaczął naukę u swojego brata w 1960 roku. W 1965 roku zdał egzamin czeladniczy, a w 1971 - egzamin mistrzowski. Brat był bardzo wymagającym nauczycielem. Pilnował zwłaszcza dobrego opanowania teorii budowy zegarów.

- Ten fach ma swoje tajemnice, których się nie zrozumie, dopóki się nie przestudiuje na rysunku technicznym budowy zegarów - opowiada pan Bruno. - W naturze urządzenie jest tak malutkie, że nikt nie pokaże, gdzie pojawił się luz w trybach mechanizmu. Ale jak się już człowiek nauczy, nabierze wprawy, to nie jest specjalnym kłopotem, żeby zrobić coś dokładnie i dobrze. Trzeba sobie tylko narzucić dyscyplinę, robić porządnie, a zrobi się naprawę w tym samym czasie co patałach. Poza tym zegarmistrz nie jest żadnym wyjątkiem. Każdy, kto wykaże dobrą wolę i chęć, może się tego zawodu nauczyć.

- Do lat siedemdziesiątych zegarmistrz był dobrym zawodem, zapewniał życiową stabilizację - wspomina Bruno Pankalla.

On sam nauczył zegarmistrzostwa swoją żonę, a potem syna Artura. W 1990 roku, po wyjeździe brata do Niemiec przeniósł swój zakład na Zamkową. Zresztą to też jest miejsce z tradycjami. Od 1898 roku do czasów wojny działał tu zegarmistrz Kehler. W pięciotysięcznym miasteczku dobrze prosperowało dwóch zegarmistrzów. Pierwszy kryzys zegarmistrzów w 1990 Bruno Pankalla przetrwał dzięki zegarom wieżowym. Wcześniej nikt nie chciał się nimi zajmować, bo to trudne. A jemu dały dodatkowy zarobek w trudnym okresie.

- W 1983 roku przyjechał do mnie przewodniczący rady narodowej w Prudniku. Skierowali go do mnie z cechu - wspomina zegarmistrz. - 19 lat wcześniej na ratuszu prudnickim stanął stary zegar i od tego czasu szukali dla niego zegarmistrza. Nikt nie chciał się podjąć naprawy.

W Prudniku na ratuszu godziny pokazuje zegar firmy Anton Eber ze Srebrnej Góry. Pankallę na to zlecenie namówiła żona, choć on wcale się nie kwapił. Władzom miasta zapowiedział tylko, że muszą poczekać jeszcze rok. On przez zimę przestudiował całą dostępną literaturę o zegarach wieżowych. W międzyczasie jego syn Artur skończył liceum i też mógł pomagać w firmie. Razem wspięli się 140 schodów w górę, na wieżę prudnickiego ratusza.

- Nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać - przyznaje z uśmiechem Pankalla. - Urządzenie działa podobnie, ale gabaryty zupełnie inne. W lipcu rozmontowaliśmy ten zegar, naprawiliśmy go u mnie w garażu. Działa do dziś, a my co dwa tygodnie jeździmy do Prudnika i go doglądamy.

W 1990 roku mieli kilka zleceń kościelnych na naprawę dużych zegarów wieżowych. Mieli co robić, gdy do Polski płynęły tysiące elektronicznych czasomierzy, a inni zegarmistrze zamykali swoje biznesy. Po pół roku kryzysu do zegarmistrzów ruszyła fala właścicieli zegarków elektronicznych, którym wyczerpały się baterie. Na wymianie baterii znów można było przeżyć, robota była.

W zakładzie na Zamkowej na ścianach tyka kilkanaście zegarów. Ich bicie odmierza kwadranse i godziny. I tylko czasem ten rytm zakłóca wizyta klienta.

- Nieraz przez cały dzień zakładam tylko baterie do chińskich zegarków. Aż nieprzyjemnie się robi! - zegarmistrz Pankalla nie kryje swojej miłości, fascynacji mechanicznymi cackami. - A jak się czasem dostanie coś porządnego do ręki, to serce się uśmiecha. Prawdziwą uciechę dają mi zegarki mechaniczne, skomplikowane, gdzie widać precyzję wykonania.

Moda na mechaniczne zegarki już wróciła, ale wśród bogatych. Dobry zegarek na ręce stał się symbolem majątkowego statusu, dobrej pozycji społecznej. Takich klientów jest jeszcze za mało, żeby utrzymać zegarmistrzowski zakładzik, zwłaszcza w małej miejscowości. Kilka lat temu zaczął się kolejny kryzys zegarmistrzów. Wcześniej zarabiali choć na sprzedaży nowych zegarków. Dziś i to się przestało opłacać, bo we wszystkich sklepach królują zegarki z Chin, a polski klient szuka raczej tańszego towaru.

- A tak naprawdę to chińskie zegarki nie są wiele tańsze od tych u zegarmistrza - tłumaczy Pankalla. - Mamy tu zegarki z mechanizmami firmy Mignota, które są montowane w zegarku za 30 złotych albo w zegarku za 230. A jest to solidny mechanizm, można go naprawić czy wymienić. Z chińskimi zegarkami nie da się nic zrobić, tylko wymienić baterie. To są jednorazówki. Jak się zepsuje, to koniec.

Każdy zepsuty zegar trzeba rozebrać całkowicie, do ostatniej śrubki, wypolerować, złożyć, wyregulować, usunąć luzy, czasem wytoczyć na ręcznej frezarce jakąś zużytą część. Do zakładu Brunona Pankalli trafiają klienci z całego województwa. Z Grodkowa, spod Strzelec Opolskich, masowo z Kędzierzyna-Koźla, z Otmętu, Wodzisławia Śląskiego. Z Prudnika, gdzie kiedyś był pełno zegarmistrzów, a zostało dwóch. Przywożono mu zwykłe radzieckie rakiety albo omegi, tissoty, bardzo drogie zegarki szwajcarskie. Naprawiał też chronografy ręczne ze stoperem, a to już są bardzo skomplikowane rzeczy.

- Ze starych zegarów robiłem ścienne szwarcwaldzkie, ręcznej produkcji. Jeden miał jeszcze drewniane kółka - wspomina pan Bruno. - Kiedyś wszedł do mnie przypadkowo gość z Niemiec. Okazało się, że zegarmistrz spod Bremy na wycieczce w Polsce. On też prowadził zakład naprawczy, ale robił tylko usługi innych zakładów, które mu przysyłały popsute zegarki. Zobaczył u mnie na ścianie szwarcwaldzki zegar i pyta, co ten zegar tu robi. Ja mówię, że go właśnie naprawiliśmy. - To niemożliwe, bo trzeba mieć tokarkę, cyrkiel zazębień - zdziwił się ten kolega z Niemiec. - Kto się tym zajmował? To wymaga wielu dni pracy. A ja na to: - Jak się nie ma zleceń, to się robi wszystko. Na Zachodzie wszyscy się specjalizują. Jak naprawiają ręczne - to tylko drogie albo tylko masowe czy ścienne. A my musimy robić wszystko, żeby jakoś przetrwać w małym miasteczku.

Rozwinęła się natomiast moda na starocie, choć ze zbieraczami jest najwięcej kłopotów. Kupują tanio, a chcieliby mieć jeszcze taniej naprawione.

- Te zegarki były już najczęściej naprawiane przez różnych amatorów - mówi stary zegarmistrz. - Ci naprawiacze doprowadzili je do tego, żeby się ruszały, póki się je sprzeda. W rzeczywistości są tak zniszczone, że nie da się ich naprawić. Podobnie jest ze ściennymi. Naprawiają je bardzo często amatorzy. I nie naprawią, tylko uruchomią, żeby przez jakiś czas się ruszał. Więcej przy tym szkody taki zrobi niż pożytku. Zegara lepiej nie dotykać. Lepiej, żeby nikt tam palców nie wkładał, nie zrobił czegoś niepotrzebnego, nie oliwił, gdzie nie trzeba. Niech sobie wisi, póki sam nie przestanie chodzić. Zegarmistrz wie, jak poprawić wyrobione części.

Kiedy zaczął się ostatni kryzys w zawodzie, syn pana Brunona, Artur Pankalla zaczął nawet szukać pracy za granicą. Sprawdził oferty w internecie. Okazało się, że w dużych miastach w Niemczech chętnie przyjmą do pracy zegarmistrzów w zakładach, które powadzą sprzedaż i naprawę drogich zegarków. Taniochy dziś nikt nie naprawia, bo po co. Kupuje się drugi. A do naprawy drogich zegarków potrzebni są prawdziwi fachowcy. Nie tacy, co tylko potrafią zmienić baterię. Ostatecznie przedstawiciel drugiego pokolenia zegarmistrzów z Głogówka został w Polsce. Tyle że znalazł pracę w dużym zakładzie przemysłowym. Jeździ tam na trzy zmiany, tylko wolne chwile spędza w swojej firmie. A ojciec - emeryt, w wieku 75 lat - dalej pomaga w zakładzie na Zamkowej.

- Kiedyś zapytałem syna zdenerwowany: Artur, do cholery, kiedy zaczynałem naukę, w żadnym zegarze nie było luzów, nie trzeba było łożyskować bębna. A teraz większość tego wymaga. On mówi mi na to: Majster, te zegary miały wtedy 50 lat. A teraz mają po 100 lat. To te same zegary, tylko czas upłynął.

Krzysztof Strauchmann

Jako dziennikarz zajmuję się wszystkimi wydarzeniami związanymi z powiatem nyskim i prudnickim. Piszę reportaże o ciekawych ludziach, interesuję się życiem społecznym i gospodarczym, zachęcam do uprawniania turystyki. Interesuję się historią regionu, zwłaszcza tą najnowszą. Staram się dostrzegać przemiany we współczesnym świecie. Zależy mi na tym, aby dotrzeć do dociekliwego Czytelnika z interesującym tematem w ciekawej formie.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.