Piotr Zaremba

„Berlin Berlin” we Współczesnym. Komunizm nieprawdziwy, ale spektakl zabawny

„Berlin Berlin” we Współczesnym. Komunizm nieprawdziwy, ale spektakl zabawny Fot. fot. Marta Ankiersztejn/ materiały prasowe teatru
Piotr Zaremba

Komunistyczna NRD jest tu tylko komercyjnym pretekstem, co budzi moje wątpliwości. Ale miałbym więcej oporów wobec tej farsy, gdyby ją zagrano w stylistyce charakterystycznej dla teatrów komercyjnych: grubo, z przerysowaniami rodem z kabaretonów. Aktorzy z przygotowaniem rodem z komedii klasycznej czynią z niektórych scen perełki.

Sztuka „Berlin Berlin” wystawiona w warszawskim Teatrze Współczesnym to świadectwo tego, że teatralny krwioobieg między Zachodem i Polską przynajmniej bywa gorący. Tekst miał swoją francuską premierę niespełna rok temu. Zdążył być nominowany do prestiżowej nagrody Moliere’a.

Dwaj francuscy spece od farsy: Patrick Haudecoeur i Gerald Sibleyaras wzięli na warsztat realia NRD i temat ucieczek przez mur berliński. W Polsce wyreżyserował ich produkt twórca telewizyjnego „Rancza”, ale i bardzo dobrych teatralnych inscenizacji, często komediowych, Wojciech Adamczyk.

Komunizm idealnie skomercjalizowany

I jakie są moje wrażenia? Chyba po raz pierwszy mam do czynienia (może poza filmową „Śmiercią Stalina”) ze zjawiskiem skomercjalizowania wspomnień po komunizmie. Autorzy wyraźnie nie mają elementarnej wiedzy ani własnych doświadczeń odnoszących się do tego systemu. Berlin wybierają jako miejsce symboliczne: bo mur, bo styk między komunizmem i kapitalizmem. Przerabiają naskórkowe wrażenia i stereotypy na materię do komedii, właściwie farsy. Niewiele tu też niemieckiej specyfiki, choć pojawia się schemat NRD-owców jako zideologizowanych służbistów. Chociaż nie wszystkich.

Iluzoryczność realiów widać od pierwszej sceny, kiedy jeden z bohaterów, Werner, zatrudnia opiekunkę do swojej matki. Chwali się przed nią, że jest oficerem Stasi, ba, macha jej przed nosem jej własną teczką, którą czytał. Sytuacja nieprawdopodobna, te instytucje mogły być nieudolne, ale swoich tajemnic strzegły skutecznie. Tyle że tu chodzi o to, aby standardowe wyobrażenia o systemie masowej inwigilacji i kontroli wykorzystać dla wykreowania kolejnych komicznych qui pro quo.

Czy to mi się podoba? Niespecjalnie. Mnożenie komunistycznych rekwizytów od piosenki „Kalinka” po portrecik Lenina bawi tylko chwilami. Krępowany przez cenzurę Stanisław Bareja czegoś takiego w swoich dawnych komediach by nie pokazał. Bo nie mógł z powodów cenzuralnych. Ale i dlatego, że wiedział: nie o to w tym systemie chodzi. Zarazem on czuł realia. Tu o nie bynajmniej nie chodzi.

W drugim akcie wprowadza się nas do berlińskiej siedziby Stasi. I epatuje wariacjami na temat tortur i zsyłania na Syberię. Absurdalne to, zwłaszcza biorąc pod uwagę rok dziania się tej historyjki. Ale też żarty z tortur prowadzą gdzieś na granicę dobrego smaku. Bo przecież może nie wtedy, ale ludzie spod znaku tamtej ideologii natorturowali się jednak trochę naprawdę. Czy byli fanatykami, czy tylko pragmatycznymi sługami tamtych mechanizmów.

Nie będę streszczał, niech każdy przekona się sam. Jest jednak z tym tekstem i „problem” odwrotny. Bo realia realiami, ale jako komedia sytuacyjna, omyłek i gagów, to się miejscami jakoś sprawdza. Jest to napisane pomysłowo. A jawi się jako jeszcze bardziej pomysłowe, kiedy przyrządza to Adamczyk (który nie do końca mnie przekonał do swojego wyboru), a grają w tym wybrani przez niego, właśnie ci aktorzy. Pośród niby realistycznych, a przecież pastiszowych dekoracji Marceliny Początek-Kunikowskiej, w realistycznych kostiumach Anny Englert, dają nam koncert.

Jak grać komedię

Ta farsa pewnie budziłaby dużo więcej moich oporów, gdyby ją zagrano w stylistyce charakterystycznej dla teatrów komercyjnych: grubo, wielkimi literami, z przerysowaniami rodem z kabaretonów. Ale nie. Aktorzy z przygotowaniem rodem z komedii klasycznej czynią z niektórych scen perełki. To jest obłędnie przerysowane, ale jakoś inaczej.

Dawno nie widziałem sztuki, w której 10 aktorów potrafi mnie rozbawić. A tu znakomita Lidia Sadowa zmaga się z przeciwnościami losu szykując ucieczkę i stając się przedmiotem zalotów namolnego oficera Stasi. Tym oficerem Stasi jest Sławomir Grzymkowski grający rolę skończonego pajaca leciutko, pomysłowo. Oboje występują tu gościnnie, a pasują do Współczesnego z jego scenicznymi tradycjami jak mało kto.

Chyba nawet większe wrażenie robią ich partnerzy. Można tylko wyrazić radość, że wieloletni łódzki aktor Mariusz Ostrowski trafia niniejszym na tę właśnie scenę. Jego Ludwig, narzeczony Emmy (czyli Lidii Sadowej), to istny Jaś Fasola. Ale i on w roli skończonego głupiątka unika przesady. Jest śmieszny także i dlatego, że nadmiernie nie wrzeszczy i nie gestykuluje. Ma w sobie to coś.

Joanna Jeżewska jest istną mistrzynią jako żona Wernera, także oficer Stasi. Zapamiętamy każde dziarskie parsknięcie tej Herod-baby. Oni wszyscy umieją wycisnąć z tych chwilami szaleńczych dialogów coś, co jest z ducha dawnej komedii.

Hans Leona Charewicza to postać uroczo niedorzeczna w swojej pozornej poczciwości. Prawdziwym fenomenem jest, jak zawsze zresztą, Generał Munz Sławomira Orzechowskiego, dygnitarz Stasi rozpaczający po swojej zbiegłej suce. Tu wystarczy grymas, westchnienie, zmarszczenie nosa czy uniesienie głosu żeby rozbawić do łez. To jest cud wyjątkowej, wrodzonej vis comiki tego aktora, pełną gębą następcy Krzysztofa Kowalewskiego w roli weterana humoru (choć w innych sztukach i głębokiej wrażliwości, refleksji). Ale tak naprawdę wszyscy aktorzy dokonują tu istnych cudów.

Choćby Krzysztof Wakuliński. Pojawia się w pierwszym akcie dosłownie na pięć minut – jako wzorcowo demoniczny agent międzynarodowy Komandor Neptun. A gwarantuję wszystkim: zapamiętacie go doskonale w najmniejszym szczególe.

Dwaj agenci: Sebastian Świerszcz i Dariusz Dobkowski dopełniają galerii najróżniejszych chodzących panoptików. Nie wiem na ile można by szkolić na tym przedstawieniu z komedii młodych aktorów, bo jest jeszcze coś takiego jak wrodzone aktorskie predyspozycje. Ale jest też coś takiego jak nabyta kultura teatralna. To jest jej popis. Adamczyk zebrał tu crème de la crème 
.

To jest triumf takiej teatralnej kultury pomimo moich wątpliwości co do tekstu. Tak już bywa, że ciężko jest mnie zadowolić, ale też i ciężko zniechęcić. Pamiętacie ten dowcip: co to są mieszane uczucia? To moja teściowa spadająca do przepaści w moim nowym samochodzie. No więc tu tak właśnie było.

A, jeszcze jedno. Prześladuje nas w pierwszym akcie natrętny głos niewidocznej matki Wernera. Kiedy na koniec pojawia się grająca ją Kinga Tabor, czeka nas dodatkowa niespodzianka. A jest ich jeszcze parę w spektaklu „Berlin Berlin”.

Piotr Zaremba

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.