Graj tylko główne role. Piotr Gąsowski podczas festiwalu w Głogowie

Czytaj dalej
Fot. Paweł Łacheta
Robert Migdał

Graj tylko główne role. Piotr Gąsowski podczas festiwalu w Głogowie

Robert Migdał

Piotr Gąsowski, aktor, satyryk, prezenter telewizyjny znany m.in. z programu „Twoja Twarz Brzmi Znajomo”, opowiada o swojej książce pt. „Co mi w życiu nie wyszło?”. Rozmowa została przeprowadzona podczas spotkania autorskiego w trakcie 10. Festiwalu Reżyserii Filmowej w Głogowie.

Pana książka nosi dość przewrotny tytuł...

„Co mi w życiu nie wyszło?” - ta książka powstała przypadkiem, bo nie chciałem jej pisać. Robiłem notatki na swoją stronę internetową i tak mi się troszkę więcej ulało tego pisania. I potem, kiedy były trzy-cztery kartki, przeczytał je Czesław Apiecionek, który wydawał i Szczypiorskeigo, i Głowackiego. Zapytał: „A czemu pan pisze tę książkę? Dla sławy? Dla pieniędzy? Czy dla przyjemności, żeby zostawić po sobie jakiś tam ślad?”

Dla pieniędzy z pewnością nie…

… no bo wiadomo, że na książkach zarabiają nieliczni. Dla sławy? Też nie - pisanie książek, jeśli chodzi o popularność, nie może konkurować z pokazywaniem się w telewizji. Powiedziałem więc, że dla przyjemności. I usłyszałem: „Panie Piotrze, bo to jest materiał na bestseller. To jest świetnie napisane”. Usiadłem, napisałem pięć kolejnych rozdziałów, które pan Apiecionek zawiózł na targi książek do Krakowa, a tam trzy duże wydawnictwa zechciały wydać moją książkę.

W końcu wydało Pana czwarte wydawnictwo. I to długo, długo później, bo to, co Pan napisał, zostało Panu... skradzione.

Gotowe, dopracowane 12 rozdziałów. To był dla mnie straszny cios, bo z pisaniem tej książki zbliżałem się do końca. A nie zrobiłem - idiota ze mnie - żadnej kopii. Ukradziono mi coś bardzo osobistego, kawałek życia.

Może to jakiś wielki fan Gąsowskiego chciał jako pierwszy przeczytać?

Gdzie tam! Na jakiejś włoskiej wsi? (uśmiech). Dwa kolejne lata próbowałem odtworzyć książkę, nie udawało mi się to. Pewnego dnia Hania Śleszyńska powiedziała mi: „Słuchaj, przestań już jojczyć, zacznij od nowa i pomyśl sobie, czy może być lepsza puenta książki, o tytule »Co mi w życiu nie wyszło?«, niż to, że ktoś ci tę książkę ukradł, zanim się ukazała drukiem”. I skończyłem ją, i się ukazała - szczęśliwie.

Ostatnio wyszło sporo książek artystów - mniejszych i większych - którzy się chwalą, wychwalają swoje osiągnięcia, sukcesy i sukcesiki. Pan idzie pod prąd.

A ja mówię o tym, co sknociłem. Niekoniecznie z mojej winy. Bo mnie w życiu prześladuje pech. I to taki pech, którego część ja prowokuję, a część - nie. Pomyślałem sobie, że ciekawsze jest dla ludzi przeczytać, że „komuś też coś w życiu nie wyszło”.

Niektórzy Polacy wręcz uwielbiają się cieszyć z czyjegoś nieszczęścia.

Coś w tym jest.

Podkreśla Pan, że napisał ją sam.

Jest tu moja składnia, retoryka, mój sposób mówienia, pisania. Mój rytm. I w wydawnictwie powiedzieli, że muszę koniecznie dać podtytuł, że tę książkę napisałem sam. Że nie ktoś wynajęty, jakiś pisarz. Bo muszę powiedzieć, że zdarzyło mi się - dwukrotnie - że dzwonili do mnie z dużego wydawnictwa i słyszałem: „Panie Piotrze, pan dobrze gotuje, czy wydałby pan u nas książkę kucharską”. Odpowiadałem: „Bardzo mi miło, że mnie państwo doceniają, ale nie wiem, czy starczy mi przepisów na taką dużą publikację”. Na co usłyszałem: „Proszę pana, przepisy już mamy, pan tylko daje nazwisko. Nawet wstępu pan nie musi pisać, bo wstęp już jest napisany...”. Odmawiałem, bo uważam to za nadużycie, ale tak się robi. Niestety. Dlatego podkreślam, bo pisałem tę książkę parę lat, że napisałem ją sam. Jest moja. Tutaj nie ma nieprawdziwych i nadmuchanych opowieści. To wszystko mi się przydarzyło.

Przeczytałem w niej i o Pana artystycznym życiu, ale też o Pana autorytetach, które odeszły.

Dużo piszę o Gustawie Holoubku, o Adamie Hanuszkiewiczu, o Ryszardzie Hanin. Pokazuję tych wspaniałych ludzi prywatnie, od kuchni, takich, jakimi ja ich znałem.

Pięknie Pan pisze o Mistrzach.

Opisuję na przykład, jak Pan Gustaw Holoubek zabierał nas do Bliklego, jak mu się nie chciało prowadzić zajęć, gdzie z nami dowcipkując, rozmawiał o teatrze. O Holoubku mam jeszcze niejedną opowieść. Na przykład moja mama robi świetne kompoty: z gruszek, wiśni, truskawek. I w związku z tym, że jest malarką, na każdym ze słoiczków własnoręcznie pisze: „kompot z truskawki” i rysuje truskawkę. Kiedyś taki kompot przyniosłem na zajęcia i Holoubek się zajadał nim, mówiąc: „Aż mi się uszy trzęsą”. A z tych swoich uszu cały czas się śmiał. „Jak ktoś z takimi mięsistymi uszami może zostać aktorem” - mówił. Był wspaniałym, ciepłym człowiekiem, aktorem. Kiedy pojechałem do domu, to powiedziałem mamie, że Pan Holoubek zachwycał się jej przetworami. Mama zrobiła specjalnie dla niego kompot z gruszek, namalowała gruszkę na etykiecie i napisała: „Kompot z gruszy, wzmacnia uszy”. Kiedy Mistrz dostał prezent i przeczytał, co mu mama napisała, parskał śmiechem przez dłuższą chwilę. I gdy później spotkał moją mamę, wyściskał ją i szepnął: „Pani Nino, gdyby można było jeszcze liczyć na kompocik…”

Jest też sporo o Adamie Hanuszkiewiczu.

Na spotkaniu w Milanówku podszedł do mnie pewien pan i mówi tak: „Przeczytałem, śmiałem się do łez, ale w pewnym momencie zastanawiałem się, czy pan nie przekroczył granicy intymności: gdy pan cytuje list do Adama Hanuszkiewicza, kiedy on umarł. Nie wiem, czy coś tak wzruszającego, bo mi łzy pociekły, powinien pan umieszczać w tak wesołej książce”. I powiem, że sam, pisząc to, miałem też taką obawę… A jak to było? Przygotowując premierę „Za rok o tej samej porze”, sztuki z Olgą Bończyk, na 25-lecie mojej pracy artystycznej w teatrze, pomyślałem, że zaproszę mistrza, który mnie kształtował i byłem długo u niego w teatrze. A Pan Adam był już chory. Dość mocno. Napisałem do niego list, wiedząc, że on tego zaproszenia i tak nie przyjmie, z powodu choroby właśnie. Nie przyszedł. Kiedy byłem w Petersburgu na zdjęciach próbnych do filmu „Pod elektrycznymi chmurami”, dowiedziałem się w przeddzień tych zdjęć - Hania Śleszyńska zadzwoniła do mnie zapłakana - że Pan Adam nie żyje. I to mnie strasznie walnęło, poszedłem się upić do speluny, w której leciały duszoszczypatielyje melodie, w charakterze ziemi do kwiatów pojechałem z zdjęcia rano - miałem twarz jak torf - i dostałem tę rolę, spośród kilkudziesięciu chętnych, bo akurat okazało się, że reżyser szukał kogoś o tak ciekawej, zmarnowanej twarzy. I wchodząc do samolotu do Warszawy, zacząłem gorączkowo pisać wspomnienia. Bo nie odwiedziłem Pana Adama przed śmiercią, żałowałem, że się tak wstrzymywałem, że się bałem zobaczyć go schorowanego, nieszczęśliwego. To jedna z wielu rzeczy, których żałuję, które mi w życiu nie wyszły.

Mówi Pan o szczerości tej książki. Miejscami wydaje mi się, że aż za bardzo się Pan obnaża, otwiera, że jest aż za bardzo szczery.

A wie pan, że się zastanawiałem, czy to nie będzie zbyt ekshibicjonistyczne. Ale moja mama mówi, że jej się podoba…

Nawet gdyby to był największy gniot, to mama by powiedziała: „Cudownie się czytało, Piotrusiu...”

Bo rodzice są cudowni. Mama Joasi Kurowskiej przyjeżdża na każdą jej premierę i mówi do mojej mamy: „Moja córka jest przezdolna, przewspaniała. I nie mówię tego jako matka, mówię to zupełnie obiektywnie...”. A wiadomo, że dzieci dzielą się na genialne i cudze. Ja też, jako ojciec, nie mam obiektywnego stosunku do swoich dzieci. Kocham je bezwarunkowo.

W tej książce jest mnóstwo opowieści o tym, co Panu w życiu nie wyszło. A jakie z tych wszystkich historii jest numer jeden, największa porażka?

Bardzo trudno wybrać.

Dla mnie z pozoru wesołą historią, śmieszną jest ta, w której opisuje Pan, jak wystąpił w hollywoodzkiej produkcji „Jakub Kłamca” z Robinem Williamsem. Mówię z pozoru wesołą, bo po jej przeczytaniu, strasznie mi się Pana zrobiło szkoda. Współczułem Panu.

Oj tak. W 1997 roku dostałem propozycję castingu. Zadzwonił telefon: „Hollywood szuka aktora, zdjęcia zaczynają się za miesiąc, a szukają we Włoszech, Niemczech, Anglii, we Francji, na Węgrzech i w Polsce do jednej z dużej ról w filmie »Jakub Kłamca« według scenariusza Jurka Beckera i teraz chcą zrobić zdjęcia próbne z polskimi aktorami, którzy mówią po angielsku”. Przyszedłem na ulicę Chełmską, przeczytałem swoje kwestie i dowiedziałem się, że w filmie główną rolę gra Robin Williams - aktor, który był wtedy na szczycie: „Stowarzyszenie umarłych poetów”, „Good morning Vietnam”, „Pani Doubtfire”. Zdobył Oscara… Za pięć dni dostałem telefon: „Masz tę rolę”. Producentem ze strony polskiej był Lech Rywin. To było dla mnie coś tak fantastycznego, nie wierzyłem. Rok 1997. Siedem lat po przemianach, czasy siermiężne. Dostałem scenariusz - miałem bardzo, bardzo dużo scen do zagrania, dużo tekstu do nauki. Miałem grać właściciela jatki w getcie żydowskim. Dość bogatego. I główny bohater przychodził do mnie, komentowaliśmy wszystko to, co się działo dookoła. Szybko zapisałem się na szlifowanie języka angielskiego, bo chciałem być naprawdę dobrze przygotowany i pojechałem do Piotrkowa Trybunalskiego na plan zdjęciowy. Powitała mnie pani z laptopem, a laptop to było wtedy coś, kosmos. I powiedziała, że nazywa się Rachel, że będzie moją asystentką i że się cieszy, że znalazłem czas, żeby zagrać w tym filmie”. A ja sobie pomyślałem: „Bożesz ty mój, cieszą się, że znalazłem czas, a ja bym przecież zapłacił, żeby tylko móc w tym filmie wystąpić”. Ale tylko odpowiedziałem: „Ja też się cieszę, że udało mi się poukładać wszystko w moim grafiku...”

Trzeba było dodać „bardzo napiętym grafiku”.

Aktor, który nic nie ma do grania, ma pusty kalendarz lub ma w nim niewiele, i gdy się go pytają: „Co pan robi 27 maja?”, to aktor, choć u niego pusto wśród propozycji, wiatr hula, odpowiada: „No coś postaram się tu pozmieniać, choć łatwo nie jest...”. Albo, gdy słyszy pan, że jak aktor odpowiada na pytanie: „Jakie są pana plany na przyszłość?”, słowami: „Nie mogę teraz powiedzieć, żeby nie zapeszyć”, to znaczy, że nie ma żadnych planów. Bo aktor w swojej naturze lubi coś mieć, lubi się czymś pochwalić, bo taki mamy zawód.

I jest Pan w Piotrkowie, na planie.

Kazali mi od razu po przyjeździe iść odpoczywać, choć się wcale nie zmęczyłem jeszcze. W przyczepie - wielkiej jak mieszkanie - stoi wino, po oczach bije napis: „Welcome Mister Gasowski”. Myślałem, że to jakiś sen. Ale z dnia na dzień utwierdzałem się, że jest coraz lepiej. Potem przyjechał pan Williams, byłem strasznie zdenerwowany, nie mogłem spać, byłem cudownie zmotywowany do pracy. I było tysiąc prób i nadszedł mój pierwszy dzień zdjęciowy. Tekst, każdy gest, całą rolę znałem na pamięć. Williams mówił na mnie „partnerze”. Wszyscy przyjechali zobaczyć, jak sobie poradzę, nawet pan Rywin - czułem się jak Sobieski pod Wiedniem. I pierwszy klaps, kamera, akcja… Zacząłem mówić swoją kwestie i się omsknąłem, słowo mi wypadło. Stop. „Jezu, przepraszam bardzo” - powiedziałem. Williams mówi: „Nic się nie stało”, ale zaraz przy mnie zjawia się... psycholog. Patrzy mi w oczy i pyta: „Wszystko jest OK?”, mówię: „Tak”, „Ale czy na pewno? Możesz grać? Jeśli chcesz odpocząć, to zrobimy przerwę”. Czułem się strasznie upokorzony, a przecież tylko się pomyliłem w tekście. A ten psycholog cały czas mnie trzyma za rękę i wypytuje: „Na pewno możesz grać?”. Rzuciłem mu: „Fuck you”. Na co Williams stwierdził: „Dobrze mu powiedziałeś”. Potem poszło mi świetnie, czułem się na planie rewelacyjnie. Było tak cudownie, że wydawało mi się, że ja w zasadzie się już do Stanów przeprowadzam, już chciałem wstępować do Związku Aktorów Amerykańskich, zacząłem sobie wymyślać, jak w Stanach będzie brzmiało moje nazwisko…

Jak miało brzmieć?

Przepraszam za to, ja byłem wtedy młody, to było 20 lat temu… Gąsowski było trudne do wymówienia, a jak w Anglii parę lat wcześniej pracowałem na zmywaku, na czarno, to musiałem wymyśleć jakieś angielsko brzmiące nazwisko, dlatego wymyśliłem Gaesov, czyli Gasow - Dżejsow. Ba, nawet sobie wymyśliłem mowę na odbiór Oscara, a przynajmniej to, co będę mówił na premierze filmu w USA. A Amerykanie na dodatek cały czas mnie pompowali: „Idzie ci świetnie, jesteś super”. Ta moja postać przewijała się przez cały film, była bardzo znacząca, ja miałem trzy tygodnie zdjęciowe. Czas jak we śnie. No i skończyliśmy, premiera jest 10 maja planowana, postanowione, że jedziemy do Nowego Jorku, ja już sobie wyobrażałem, jak idę po tym czerwonym dywanie… Jednak zanim odbyła się ta oficjalna premiera w USA, to okazało się, że będzie specjalny pokaz w Wytwórni Filmów na ul. Chełmskiej w Warszawie. Że będzie tylko polski dystrybutor, przedstawiciel producenta, Lew Rywin z żoną i ja. Mała salka, Rywin otworzył szampana, siadam w pierwszym rzędzie, film zostaje wyświetlony na ekranie… Moja obecność na ekranie trwała tyle, że można było policzyć, raz, dwa… i koniec. Nawet do trzech nie doszedłem. I to na samym początku filmu. Myślałem: „Pewnie zaraz jeszcze będę”, ale film trwał dwie godziny, a ja się w nim już nie pojawiłem. Nawet w napisach końcowych mnie nie było, chyba że w słowach „i inni”. Światło się zapaliło, cisza śmiertelna na sali, a mnie łzy lecą po policzkach. Na co Rywin powiedział: „No to Piotruś, na premierę nie pojedziemy…” Ryczałem strasznie. A Rywin dodał: „Ale wiesz co, nie przejmuj się, film jest do dupy”.

Czegoś to Pana nauczyło?

Jeden morał jest taki: graj w filmie tylko główne role, wtedy masz pewność, że cię nie wytną - to stara prawda, powtarzana przez starych aktorów. A drugie - wtedy zrozumiałem, że prawdziwe jest powiedzenie: „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Od momentu tego filmu, który był dla mnie traumatycznym, aktorskim przeżyciem, z którego na szczęście udało mi się wyjść, powoli, powoli, zacząłem umieć się z siebie śmiać.

A nie wydaje się Panu, że sam Robin Williams mógł maczać w tym palce i że kazał Pana wyciąć, z zazdrości? Bo kiedy chodziliście ulicami Piotrkowa, to ludzie podbiegali i prosili Pana o autografy, a jego omijali szerokim łukiem.

To rzeczywiście było zabawne. Bo idąc na plan, przegadywaliśmy sobie tekst, który będziemy mówić przed kamerami. Williams miał dwóch ochroniarzy, którzy mu towarzyszyli przez około 300 metrów, jakie mieliśmy do przejścia. I szliśmy w szpalerze ludzi - gapiów, którzy to gapie chcieli autografy, ale… ode mnie, a nie od niego. Williams się aż zapytał: „W jakim ty filmie zagrałeś, że jesteś taki popularny?”. Nie zdradziłem mu, że w tym czasie prowadziłem program telewizyjny „Kalambury” i byłem po prostu znaną z telewizji twarzą. Pół Polski znało ten program z Polsatu.

Czytając o Pana pechu, aż się boje obok Pana siedzieć - bo jeszcze na mnie przejdzie.

On bywa straszny. Kiedyś grałem duży koncert, byliśmy z dużą gromadą znajomych: Hania Śleszyńska, Robert Rozmus, Krzysiek Tyniec, Rysio Rynkowski, Maryla Rodowicz… To było na kortach w Gryfinie. I ja przyjechałem troszeczkę później, pozostali już siedzieli przy stole, każdy na krzesełku. Wchodzę. Przywitaliśmy się. Ale patrzę, że nie ma dla mnie krzesła. To był początek sezonu, więc większość krzeseł była powrzucana w róg ogromnej altany. Poszedłem tam, sięgnąłem jedno z krzeseł, z głębi. Wracam - nikt nic nie mówi. Jest kompletna cisza, a siedzi około 10 osób. Siadam na krześle i okazuje się, że jest zepsute, popękane. Zdarza się, ale o co chodziło? Okazuje się, że zanim ja przyjechałem, Krzysztof Tyniec chciał usiąść na krześle, ale patrzy: „O, zepsute” i rzucił je na stos, wśród stu innych. Na to Hania Śleszyńska stwierdziła: „Słuchajcie, zbieram zakłady, że jak Gąs przyjedzie, to wybierze akurat to zepsute ze stu innych, dobrych”. I dlatego oni tak w milczeniu, skupieniu patrzyli, jak ja to krzesło przynoszę…

Planuje Pan teraz, żeby napisać książkę „Co mi w życiu wyszło?”

Już zacząłem pisać drugą - o moich podróżach. Ponieważ byłem już w 71 krajach, zdarzyły mi mi się przygody nieziemskie, bo oprócz tego, że podróżuję, po bożemu, z rodziną i dziećmi, to raz w roku wyjeżdżam na wyprawy takie plecakowe, niezorganizowane - albo sam, albo z kolegą - do różnych, dziwnych miejsc. I to nie są wyprawy standardowe, z biura podróży. I na tych wyprawach też mnie dopadał mój pech - więc będzie ciekawie….

Robert Migdał

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.