Historyk nie może mieć poglądów politycznych

Czytaj dalej
Fot. Tomasz Hołod
Katarzyna Kaczorowska

Historyk nie może mieć poglądów politycznych

Katarzyna Kaczorowska

Prof. Przemysław Wiszewski, dziekan Wydziału Pedagogiczno-Historycznego Uniwersytetu Wrocławskiego, napisał list otwarty do wiceministra nauki prof. Aleksandra Bobko, w którym sprzeciwia się stwierdzeniu, że polscy historycy w badaniach powinni prezentować polską rację stanu.

Czy historyk mediewista ma prawo mieć poglądy polityczne? Napisał Pan list otwarty do wiceministra nauki prof. Aleksandra Bobko.

I to jest dobre pytanie, ale w tym liście moje poglądy dotyczą funkcjonowania nauki.

Która jest finansowana z budżetu państwa, a prof. Bobko w liście do wszystkich jednostek, które prowadzą badania z zakresu nauk humanistycznych i społecznych, napisał tak: „brak polskich badań nad europejską historią oraz kulturą, powoduje, że polski punkt widzenia na sprawy ważne dla tworzenia europejskiej tożsamości jest niezauważalny czy pomijamy w międzynarodowym dyskursie”. I jakby na to nie patrzeć, wracamy do polityki. Czy mediewista może mieć poglądy polityczne na średniowiecze?

No właśnie. To nie jest kwestia polityki, tylko warsztatu, spojrzenia na to, czym jest nauka, czym może być nauka i czym staje się nauka, jeśli będzie realizować takie, a nie inne cele. Moja wypowiedź była wypowiedzią w obronie nauki i jej statusu oraz historii jako gałęzi nauki. I teraz możemy pytać, czy w obrębie nauki, jaką jest historia, mieści się walka o czyjąś rację stanu? Ja w swoim liście odniosłem się do stwierdzenia, że polskie badania historyczne są nieobecne w przestrzeni dyskursu europejskiego.

Co jest nieprawdą.

I nawet nie ma tu o czym dyskutować. Rozumiem jednak, że osobom, które tworzyły ten list, bo od razu chciałbym powiedzieć, że nie wierzę, żeby minister sam go napisał…

… ale go podpisał.

No tak, niestety. W każdym razie, że osoby, które przygotowywały ten list, chciały wyakcentować tę rolę historii, która historykom – w moim odczuciu – nie przystoi.

To znaczy?

To znaczy historii rozumianej jako narzędzie walki politycznej, a więc niezwiązanej z tym, co stanowi jej kościec, co ją definiuje.

A co definiuje historię?

Poszukiwanie prawdy, zgodność ze źródłami historycznymi, próba zapośredniczenia między tymi, którzy już odeszli i przedstawili nam swój punkt widzenia, a nami, którzy często go nie rozumiemy. Historyk jest bardziej tłumaczem niż twórcą, a w tym rozumieniu, w jakim zostało to przedstawione w liście z ministerstwa, miałem i dalej mam obawy, że chciano by w nas widzieć inżynierów społecznych, którzy stworzą czyjś punkt widzenia. A to nie jest nasze zadanie.

Tylko, że mamy eksplozję polityki historycznej, w której historia jest narzędziem walki politycznej i służy uformowaniu nowego modelu Polaka. Jakby na to nie patrzeć, jesteśmy w trakcie redefinicji mitów narodowych.

I z pani słów wynika już ta specyficzna retoryka, którą, przepraszam, ale pamiętam z opracowań historycznych, czy właściwie ze źródeł, czyli pism z lat 50. i 60. XX wieku, gdzie też wykuwano, kształtowano i definiowano nowego człowieka. To są wielkie słowa, za którymi stoją rzeczywiście konkretne cele polityczne. Nie chcę tego oceniać, uważam jedynie, że jeżeli ktoś chce to robić, to niech robi to z otwartą przyłbicą i nie chowa się za autorytet historyków. Jaki będzie autorytet historyka, jeśli będzie on utożsamiany z tą lub inną opcją polityczną?

Bo historycy zawdzięczają swój autorytet nie temu, że służą tej czy innej opcji narodowej, politycznej, wyznaniowej, ale temu, że jeszcze cały czas są uważani za tych, którzy szukają prawdy.

Historyków zaangażowanych nie brakowało i nie brakuje. Znamy hasło definiujące epokę gomułkowską, kluczowe dla uzasadnienia Jałty - że we Wrocławiu kamienie mówią po polsku. I to była polityka historyczna. Co więc może mediewista, który wie, że kiedy te kamienie nawet krzyczały po polsku, to i tak nie istniało pojęcie narodu, a Piastowie żenili się z księżniczkami niemieckimi.

To zależy, czego się od niego oczekuje.

Prawdy, sam pan powiedział, że taka jest powinność historyka – naukowca.

Ale pytanie brzmi: z jakiego punktu widzenia? Bo niech pani zwróci uwagę, że bardzo często mówi się o prawdzie w ogóle, a nie dostrzega się że…

...każdy ma swoją prawdę?

Absolutnie nie. Nie dostrzega się tego, że prawda to zespół różnych punktów widzenia. Jeśli zapytamy kogoś, kto siedzi w grupie w restauracji, jak przebiegało spotkanie, w którym uczestniczył, to on opowie, jak ono przebiegało. Tak, jak każda z osób siedzących wtedy przy stole. I każda powie inaczej, ale – uwaga – będą punkty styczne. Że siedzieli przy stoliku, słuchali tego, czy innego rozmówcy... i w tym momencie te opowieści się rozwarstwiają. Mamy jednak wspólną osnowę, która łączy ich wszystkich i mamy ich odczucia, ich własne podejście do tego, co się wydarzyło. Dlatego jako historyk jestem zobowiązany powiedzieć nie tylko to, co wychodzi z moich analiz, ale też z czyjego punktu widzenia to mówię.

Na przykład z punktu widzenia polskiego badacza.

Zawsze się trochę otrząsam, jak słyszę coś takiego. Polski badacz. To jest ściśle związane z polską polityką historyczną. Wyobraża sobie pani, że polski fizyk będzie uprawiał inną fizykę niż niemiecki? Idę o zakład, że nikt z nas nie ma takiej wyobraźni. Ale że polski historyk ma pisać polską historię, pewnie już sobie wyobrazimy. Jeżeli więc ów historyk powie, jakie konsekwencje miało złożenie hołdu lennego przez książąt śląskich dla późniejszej historii Polski, to zrobi analizę nienacechowaną i uprawnioną. Ale jeżeli powie, że Piastowie zdradzili naród polski, ponieważ złożyli hołd niemieckojęzycznemu królowi, który był związany z elitami zachodniej Europy, to ja mam już problem.

Bo?

Bo w tym jest i ocena, i anachronizmy, a przede wszystkim należałoby się zastanowić, po co ów hipotetyczny historyk wyraża takie sądy. Bo one nie tłumaczą tamtych ludzi, a naszym powołaniem jest wystąpić jako tłumacz. Przedstawić współczesnym to, jak świat widzieli ci, którzy wtedy żyli. A czy oni sądzili, że kogoś zdradzają? Mam duże wątpliwości.

Dlaczego w takim razie historia jest zakładniczką polityki?

W dużej mierze wynika to z tego, w jaki sposób tworzymy swoje identyfikacje. Nie ma jednej identyfikacji. Każdy z nas identyfikuje się ze swoją wspólnotą lokalną, regionalną, rodzinną i narodową, ale też i europejską, cywilizacyjną, religijną, jakąkolwiek. Jest ogromna liczba identyfikacji, których używamy w specyficznych momentach, kontekstach. Te zbiorowe, które najczęściej wykorzystujemy, opierają się na autorytecie, który jest ciężko kwestionować. I takim autorytetem jest przeszłość, bo jej nie można zmienić.

Ale można nią manipulować.

Wtedy zawsze będzie się mówić, że to jest prawda. Nasze identyfikacje opieramy na czymś, czego przynajmniej w teorii nie można zakwestionować, bo przeszłości zmienić nie można. Jeśli do tego mamy pieczęć, że to jest prawda, jesteśmy bezpieczni. Nasza identyfikacja jest pewna. Stąd ta ogromna pokusa, żeby wykorzystać historię do zagwarantowania sobie poprawności tej wizji. My jesteśmy tacy a tacy, mamy prawo do tego czy tamtego.

Jesteśmy lepsi moralnie, bo byliśmy ofiarami i nam się należy szacunek i rekompensata za poniesione straty.

Albo jesteśmy gorsi, bo za późno przyjęliśmy chrzest, w związku z tym powinniśmy się bardziej starać, żeby spełniać warunki tego czy tamtego. Tak też można. Obie narracje są niehistoryczne, a dokładniej nie są to narracje historyków. Tak może mówić polityk, ktoś, kto chce osiągnąć jakiś cel społeczny, ale z historią to nie ma wiele wspólnego.

Nowym mitem narodowym są żołnierze wyklęci. Zdekomunizowano Karola Marksa, bo uznano, że odpowiada za zbrodnie Józefa Stalina. A pierwszy rektor Uniwersytetu Wrocławskiego Stanisław Kulczyński, budując naukę polską w dawnym Breslau, budował reżim totalitarny. Instrumentalizuje się historię?

Sprawa profesora Kulczyńskiego dla społeczności akademickiej Uniwersytetu Wrocławskiego jest szczególnie bolesna. Oczywiście był członkiem najwyższych władz państwowych PRL, kiedy już odszedł z Wrocławia, co warto podkreślić. Natomiast tego, co zrobił dla nauki polskiej i z perspektywy dzisiejszych trendów – dla włączenia Śląska w obręb Polski, nie da się przecenić. Z punktu widzenia historyka bardzo trudna sytuacja. Ale jeśli pyta pani, dlaczego historię się wykorzystuje, to odpowiem tak: wykorzystuje się, bo zapomina się, czym jest historia. Korzysta się z niej jak z arsenału narzędzi do wzbudzania emocji. Jesteśmy świadkami tabloidyzacji historii. Kiedyś marzyliśmy o popularyzacji historii, ale to nie jest popularyzacja, bo ta chce przekazać wiedzę tym, którzy chcą ją poznać. A tabloidyzacja ma jeden cel – zrealizować cele składającego zamówienie. Nie troszczy się o tych, którzy odeszli, a są przedmiotem badań, ale spełnia cele jak najbardziej współczesne, wywołując określone emocje. Te opowieści o przeszłości odwołują się do dumy rodowej, lokalnej, regionalnej, ale też społecznej, grupowej. Do bardzo silnych emocji zawierających się w opozycjach: my – oni, wróg – przyjaciel. Ta zwulgaryzowana narracja historyczna w mojej ocenie nie ma nic wspólnego z historią jako nauką. To jest wykorzystywanie jej, ale tu nie ma miejsca dla historyka.

Dlaczego wybrał pan mediewistykę?

Interesowała mnie historia społeczna. Jak kształtują się społeczeństwa, ludzkie zwyczaje, obyczaje, dlaczego tak a nie inaczej patrzymy na świat, mówimy, tworzymy rzeczywistość wokół siebie. Z naszej perspektywy, polskiej, średniowiecze jest tym momentem, kiedy wszystko się zaczyna. Ale inspiracją dla mnie byli najwięksi badacze francuscy: Bloch, Le Goff, także Niderlandczyk Huizinga, a z polskich profesorowie Strzelczyk, Laciejewicz. Oni potrafili pokazać specyfikę, odrębność, skomplikowanie świata, który minął, a który nas kształtuje.

W jaki sposób kształtuje nas średniowiecze?

W każdy. Kiedy mówimy, że idziemy na rynek, to idziemy na plac, który został wytyczony w średniowieczu. Nasza kultura jest kulturą chrześcijańską, nawet gdybyśmy się tego wyrzekali. Posługujemy się zakorzenionym w antyku, ale jednak schrystianizowanym kalendarzem, żyjemy w rytmie chrześcijańskich świąt, nasze wartości w dużej mierze mają korzenie w religii chrześcijańskiej. Dlatego uważamy, że należy być miłym, że czasami trzeba ustąpić. To, że mamy rzemieślników to też ślad średniowiecza. Cała struktura społeczna, jak na nią bliżej spojrzeć, jest ukształtowana w średniowieczu. I to naprawdę jest fascynujące, patrzeć na współczesny świat, wiedząc, jakie są jego korzenie. Tylko dzięki temu można próbować go zmieniać w sposób racjonalny.

Miał pan po swoim liście do wiceministra jakiś odzew ze strony środowiska historyków akademickich?

Bardzo pozytywny. Też musimy pamiętać, że zdecydowana większość z nas żyje finansowana przez ministerstwo. Kwestionowanie opinii ministra jest więc niełatwe choćby z tego punktu widzenia, ale też trzeba pamiętać, że na szali - w moim poczuciu - mamy podstawowe wartości nas konstytuujące. Jeżeli zgodzimy się z tym, że nie jesteśmy badaczami, ale jesteśmy urzędnikami państwowymi, a to jest zasadnicza różnica, to powinniśmy to świadomie powiedzieć. Ja się na to nie godzę. Jeśli mamy występować jako historycy, to musimy sami sobie zapewnić autonomię, nasze cele są inne niż cele urzędnika państwowego.

Wierzy pan w kręgosłup środowiska akademickiego i etos naukowca?

Tak. Zdecydowanie. Czasami emocje przeważają nad etosem naukowym, te polityczne afiliacje dają o sobie znać, ale głęboko wierzę w to, że ci, którzy naprawdę od lat zajmują się historią i robią to w duchu swojej przysięgi doktorskiej, nie będą mogli się jej sprzeniewierzyć.

Pamięta pan słowa tej przysięgi?

Oczywiście. „Będę prowadził badania w swojej dyscyplinie, nie dla brudnego zysku lub dla próżnej chwały, lecz dla szerzenia prawdy i by wyraźniej jaśniało jej światło, w którym zawiera się zdrowie i siła rodzaju ludzkiego”. „(...) vestrarum disciplinarum studia impigro labore culturos et provecturos non sordidi lucri causa, nec ad vanam captandam gloriam, sed quo magis veritas propagetur et lux eius, qua salus humani generis continetur, clarius effulgeat”. Zawsze przez te wszystkie lata były to słowa, które mnie prowadziły w mojej aktywności naukowej.

Gdyby jednak okazało się, że historycy muszą się stać urzędnikami, tak jak ich widzi wiceminister, to co byłoby polską racją stanu w naukach dotyczących średniowiecza.

Boję się, że to nie jest do mnie pytanie...

Pytam może nieco złośliwie, bo myśląc o polskiej racji stanu w tym kontekście, przed oczami staje mi pomnik dzieci głogowskich – oczywiście w Głogowie – jako dowód potworności Niemców, którzy już w czasach Krzywoustego zapowiadali, jak nas będą gnębić.

Powiedzmy sobie więc od razu, nie było dzieci głogowskich. Jest jedno źródło i to jedyne źródło mówi o synach. Syn może jednakowoż mieć więcej niż 12 czy 13 lat.

Dzieci z Głogowa przytwierdzone, jak każe legenda, do wież oblężniczych to klasyczna polityka historyczna. I dowód, że chęć wykreowania historii spełniającej bieżące oczekiwania polityczne sięga tak głęboko, jak tylko się da.

Zgadzam się, tylko ja zawsze patrzę na takie zjawiska i procesy z dłuższej perspektywy. Wysiłek, jaki włożyły reżimy totalitarne, przez stosunkowo krótki czas naziści, dłuższy faszyści, a dużo dłuższy tak zwani komuniści, żeby wykreować swoją wizję historii, jest nieporównywalny z tym, co dzieje się w tej chwili. Był dużo większy, ale i tak konstrukcje propagandowe rozpadły się jak domki z kart. Bo jeśli próbujemy wykrzywić prawdę, to ona wróci jak bumerang. To, co widzimy, to są tylko interpretacje. I kiedyś one zderzą się z rzeczywistością. Prędzej czy później.

Katarzyna Kaczorowska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.