Jakub Zając: Siadając do pisania myślę o tym, żeby opowiedzieć interesującą, mądrą opowieść

Czytaj dalej
Fot. FOT. 123RF
Anita Czupryn

Jakub Zając: Siadając do pisania myślę o tym, żeby opowiedzieć interesującą, mądrą opowieść

Anita Czupryn

Co chciałem powiedzieć historią „Anny i Pana B.”? Że często szukamy sensu, nie wiedząc, że znajduje się tuż obok i że donikąd nie potrzebujemy wyjeżdżać i niczego nie musimy zmieniać – mówi pisarz Jakub Zając.

„Anna i Pan B.” - powieść, która wyszła w styczniu tego roku, to Pana druga książka. Czy drugą książkę pisze się trudniej? Autor ma wobec niej większe oczekiwania?

Jakub Zając: Siadając do pisania myślę o tym, żeby opowiedzieć interesującą, mądrą opowieść
Monika Dalinkiewicz Jakub Zając, „Anna i Pan B.”, Wydawnictwo Wielka Litera, 2023 rok

Spotkałem się z tą teorią, a może prawdą, wynikającą z praktyki innych osób, że rzeczywiście trudniej jest napisać drugą książkę. Moja pierwsza książka jest bardzo osobista. Nie powstawała z myślą o tym, że zostanie opublikowana. Dopiero po kilku miesiącach pisania spostrzegłem, że myślę o niej coraz więcej i właściwie palę się do tego, żeby pisać dalej. Po namowach bliskich wysłałem „Halt” do kilku wydawnictw, a jedno z nich szybko zgodziło się go wydać. Dwa lata później książka została wznowiona przez Wydawnictwo Wielka Litera. Nad drugim tytułem pracowałem zupełnie inaczej. „Anna i Pan B.” jest powieścią. Pomysł na nią dojrzewał dosyć długo, a swoją pracę konsultowałem z redaktorką. Pierwszy raz pracowałem nad tekstem w taki profesjonalny, zaprojektowany na wydanie sposób. Pisanie „Anny i Pana B.” nie było trudniejsze a zupełnie inne. Podczas pracy nad tą książką wiele się nauczyłem.

Jak Wydawnictwo Wielka Litera wpadło na pomysł, aby wznowić Pana debiut?

Wysłałem do Wielkiej Litery próbkę innego tekstu, który spodobał się na tyle, że nawiązaliśmy współpracę. Wielka Litera postanowiła wznowić „Halt”, którym wówczas dysponowałem, a ja i Pani Monika Mielke (redaktorka naczelna Wydawnictwa) rozpoczęliśmy rozmowy na temat drugiej książki. Nigdy nie zapomnę tego dnia. I słów, które wówczas usłyszałem. To był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu.

Książka „Halt” została więc wydana dwukrotnie, a na dodatek teraz nastąpił dodruk?

Pierwsze wydanie też miało dodruk.

Gratuluję. „Halt” to książka o trzeźwieniu alkoholika. Czy to temat spowodował popularność tej książki?

Dziękuję. Myślę, że w dużym stopniu tak. Chciałbym też wierzyć, że jest całkiem dobra i też dlatego ludzie chcą ją czytać (śmiech).

Czytałam recenzje osób, które traktują Pana książkę terapeutycznie. Piszą, że pomaga alkoholikom w trzeźwieniu.

Przez trzy lata od czasu wydania „Haltu” otrzymałem – drogą listowną, mailową, telefoniczną, czy inną – setki wiadomości związanych z lekturą książki. Mówiących, że motywuje ona ludzi do tego, żeby się zatrzymali i zastanowili nad tym, jak wygląda ich używanie alkoholu. Wielu z nich poszło się leczyć lub namówiło na leczenie ludzi, którzy mieli z alkoholem problem. Ich wyznania na temat książki to moje sekretne, najcenniejsze i ukochane recenzje. Ja sam jednak nie traktuję „Haltu” wyłącznie jak poradnika trzeźwienia, ale także jak literaturę piękną.

Samo pisanie tej książki również dla Pana było terapeutyczne. Mówił pan o tym w wywiadach.

Istotnie, impulsem do napisania książki było zalecenie terapeutyczne, żeby prowadzić dziennik głodu alkoholowego. No więc siadłem któregoś dnia, żeby podsumować miniony dzień i sensownie zagospodarować kolejną bezsenną noc. Schemat ten wszedł mi w nawyk i powtarzałem go codziennie. Bardzo szybko jednak pojąłem, że nie piszę klasycznego dzienniczka głodu alkoholowego, będącego podsumowaniem kolejnych trzeźwych dni. Powstawało coś, co zaspokajało jakąś głębszą, wcześniej skrywaną przeze mnie potrzebę – ekspresji, budowania opowieści, tworzenia rozmaitych form. Kiedy książka została wydana, a ja dostawałem sygnały, że raz – pomaga ona ludziom zrozumieć chorobę alkoholową i dwa – że jest wartościowa literacko, to uwierzyłem, że mogę pisać. No i piszę...

Gdyby nie alkohol, być może nie dowiedziałby się Pan o tym, że może pisać książki?

Gdybym nie przestał pić, to bym się o tym nie dowiedział. Ale moje pisanie nie jest leczeniem głodu alkoholowego. Nie panikuję, kiedy nie piszę. Nie dostaję skurczów mięśni i nie swędzą mnie dziąsła, kiedy nie wymyślam historii.

Czy druga książka, „Anna i Pan B.” to też swego rodzaju terapia – jak sobie poradzić po stracie, związku, nieudanej miłości, złamanym sercu? Miłość to też dobry temat w literaturze?

Zupełnie nie, „Anna i Pan B.” to opowieść fikcyjna, a główny bohater – choć jest do mnie podobny – nie jest mną. Ja, podczas pracy nad książką, z nikim się nie rozstałem i nie miałem złamanego serca. Zacząłem też pisać, jeszcze zanim nastąpiła faktyczna wizyta u czytelniczki, która zaprosiła mnie do siebie na wakacje. Zresztą, zrobiła to właśnie po to, abym mógł kontynuować pracę nad rozpoczętą już powieścią. Zatem historia, która została w niej przedstawiona, urodziła się wcześniej, jeszcze przed wyjazdem do Pilchowic na Dolnym Śląsku. Owszem, tamta sceneria i spotkani ludzie stanowili dla mnie żywe inspiracje. „Annę i Pana B.” wypełniają miejsca, w których realnie byłem, a opowieść naznaczona jest historią tych miejsc i ludzi, którzy je zamieszkują, natomiast przebieg powieściowych zdarzeń niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Rzeczy opisane w książce w realnym świecie po prostu się nie dzieją.

Wiadomo. Raczej trudno spotkać w realu czwartą inkarnację Charlesa Baudelaire’a.

Zdarza się to rzadko (śmiech).

Chociaż spacerowanie po Warszawie ze staruszką na plecach może się zdarzyć. Sama widziałam.

Mam skłonność do konkretyzowania abstraktu, a zatem do metaforyzowania. Jeśli coś siedzi mi w głowie, plączą mi się w niej jakieś natrętne myśli - dawne, zatęchłe i nieprzyjemne, to umiem je sobie wyobrazić choćby jako siedzącą mi na plecach i mlaszczącą do ucha staruszkę. Podobnie jest z czwartym wcieleniem Charlesa Baudelaire’a.

No, to się wyjaśniło! Ale powiedziałabym, że to są didaskalia przy tym, co mnie interesuje – a mianowicie temat powieści. Czy jest on tak samo atrakcyjny jak w „Halcie” i to z jego powodu ludzie sięgną po tę książkę? Czy o tym Pan myśli, wybierając temat? O tym powinien myśleć pisarz?

Jeśli pojawia się w mojej świadomości – ni stąd, ni zowąd – pojawia się impuls, który każe pisać, niepohamowana potrzeba, żeby wyrzucić coś na papier, to wtedy to robię. Niespecjalnie się wtedy zastanawiam, czy jest to warte opowieści, bo potrzeba zapisania jest arbitralna. O tym, czy ta historia złożona z takich impulsów warta jest opowiedzenia, ostatecznie i tak zdecyduje mój wydawca. Jeśli uznałby, że historia nikomu się nie przyda, to nie motywowałby mnie do pracy i nie podpisywał ze mną umowy na książkę (śmiech). Chciałbym, żeby to, co piszę, pokazywało, że świat ma ręce i nogi i, że jest uporządkowany. Że nie tylko w literaturze, ale i w świecie dzieją się rzeczy, które mają sens i choć – od czasu do czasu – tracimy go z oczu, to warto go szukać albo konstruować, bo to ułatwia życie. Codzienne staranie, by usensownić świat, czyni nas ludźmi.

Wracając do książki „Anna i Pan B.”…

… co chciałem powiedzieć historią „Anny i Pana B.”? Że często szukamy sensu, nie wiedząc, że znajduje się tuż obok i że donikąd nie potrzebujemy wyjeżdżać i niczego nie musimy zmieniać.

Wspomniane przez Pana Pilchowice, to dobre miejsce? Ciekawe, że taka miejscowość również jest na Górnym Śląsku i z nią akurat wiążą się bohaterowie książek Szczepana Twardocha. To było zamierzone?

To faktyczna miejscowość, w której byłem przez trzy tygodnie i w której, między innymi, umiejscowiłem akcję mojej powieści. Szczerze mówiąc, dopóki nie napisałem „Anny i Pana B.”, nie wiedziałem, że są inne Pilchowice i że w nich umieszcza swoich bohaterów Pan Twardoch.

Chce Pan być znanym, sławnym pisarzem, którego książki sprzedają się w wielkich nakładach?

Pewnie, że tak.

To jak się do tego zabrać?

Trzeba być szczerym, bardzo upartym i pracowitym. Tak uważam. Jestem w stałym kontakcie z ludźmi, którzy czytają moje książki i którzy chcą o nich rozmawiać. Biorę udział w spotkaniach autorskich. Udzielam wywiadów. Jestem osobą aktywną w przestrzeni social medialnej, w której dzielę się swoimi emocjami i refleksjami dotyczącymi przede wszystkim tego, kim jestem i o czym piszę. To wszystko razem (włączając pisanie) to jak praca na drugi etat. Czy można robić coś jeszcze? Nie wiem. Nie mam czasu na więcej. Pracuję jako nauczyciel i przygotowuję uczniów do matury z języka polskiego. Robię, co w mojej mocy, żeby zadośćuczynić wszystkim zobowiązaniom. Jestem człowiekiem, który wierzy w to, że jeśli dobrze wykonuje się swoją pracę i robi się to każdego dnia, to w pewnym momencie przyniesie ona efekt. Rozmowa z Panią jest jednym z dowodów na słuszność obranej przeze mnie drogi (uśmiech).

W którymś momencie trzeba rzucić zawód, który się wykonywało i zacząć żyć tylko z pióra – mówiło mi to wielu znajomych pisarzy. Bierze to Pan pod uwagę? Kiedy ten moment u Pana może nastąpić? Rzucić pracę pana od polskiego i utrzymywać się wyłącznie z pisania?

To marzenie.

Marzenie, do którego się Pan zbliża?

To nie zależy tylko ode mnie.

A od kogo?

Od wielu czynników. Wirtualny sukces, popularność w przestrzeni mediów społecznościowych, czy w ogóle mediów, w moim przypadku nie przekłada się na faktyczny zysk ekonomiczny.

Odniósł Pan sukces.

No właśnie nie wiem, co to znaczy. Nie umiem tego zmierzyć. Bardzo się cieszę, że wznowiłem debiut, że został dodrukowany i że nadal się sprzedaje. Cieszę się ze świetnych opinii o „Annie i Panu B.” Nie potrafię jednak ocenić, czy jestem rozpoznawalny wśród czytelników polskiej literatury pięknej. Nikt mnie na ulicy nie zaczepia (śmiech). Może rzeczywiście miarą sukcesu literackiego byłoby życie ze sprzedaży książek? U mnie jednak tak to nie wygląda.

Pisze Pan, żeby zostać laureatem literackiej nagrody „Nike”?

Siadając do pisania nie myślę ani o nagrodach, ani o sprzedaży. Myślę o tym, żeby opowiedzieć interesującą, mądrą opowieść, z pracy nad którą czerpał będę sobie właściwą przyjemność.

W jaki sposób Pan pisze? Rano, wieczorem, po lekcjach, tylko w weekendy?

Jeśli już pojawi się pomysł, to tworzę plan, szkic całości lub znacznej części tekstu. Przypomina to rysunek z kolorowanki dla dzieci – schematyczny, uporządkowany obrazek. A pisanie jest kolorowaniem tego obrazka. Kiedy mam już strukturę, to wypełniam ją pisaniem. Robię to wtedy, kiedy mam czas i pomysł na to „kolorowanie”. Powiedzmy, że mam w głowie kolejną książkę i tworzę plan; wiem, z ilu części będzie się składać, co się wydarzy, jak się skończy. Mam kilkunastu bohaterów, którzy niosą jakieś znaczenia, wchodzą sobie w drogę, łączą albo oddalają. Jeśli jest we mnie powietrze i swoboda, kiedy natłok obowiązków troszkę zwalnia i pozwala pisać, to piszę. To prawda, że do pisania potrzebna jest przestrzeń, wolny czas. Najwięcej piszę wtedy, kiedy mam wolne dni, kiedy tego czasu jest więcej. Kiedy można do tego zasiąść, otoczyć materiałami, pomyśleć i przez kilka godzin pisać. Staram się to robić bardzo regularnie. Jeśli mam już strukturę opowieści i wiem, co chcę napisać, jeśli mam zielone światło od wydawcy, to wówczas podporządkowuję swój czas temu, żeby pisać. Tak układam swój tydzień, żeby codziennie mieć dwie-trzy godziny na prace związane z pisaniem książki.

To Pana słowa: „Pisanie to spełnienie marzeń i produkcja nowych”. Jakie marzenia dzisiaj Pan produkuje, jeśli chodzi o pisanie?

Pierwszym marzeniem, które się ziściło, było wznowienie pierwszej książki w renomowanym wydawnictwie. Wydanie „Haltu” w Wielkiej Literze było dla mnie bardzo ważne. Cieszyło mnie to ogromnie i czułem satysfakcję, że ta praca, którą włożyłem przez poprzednie dwa lata, przyniosła efekt. Tata powiedział, że jest ze mnie dumny (uśmiech). Czułem się tak, jakbym zdał bardzo trudny egzamin. Drugim moim marzeniem było potwierdzenie się. Miałem mnóstwo głosów od czytelników „Haltu” mówiących, że czekają na moją drugą książkę. To mnie utwierdzało w tym, że wszedłem na właściwą drogę. Wydanie powieści „Anna i Pan B.” i jej odbiór czytelniczy umacniają moje przekonanie o tym, że będę pisał i nic już tego nie zmieni. Moje marzenia związane z pisaniem są proste. Chciałbym, żeby doszło do skutku przetłumaczenie „Anny i Pana B.” na język hiszpański (trwają już nad tym prace), a „Haltu” i „Anny i Pana B.” na niemiecki. Chciałbym, by moje książki docierały do jak największej grupy ludzi i żeby ich lektura była pożyteczna. Mam jeszcze marzenie związane z historią, którą teraz piszę. Bardzo chciałbym, powiedzmy do wakacji, dostać informację: „Tak, Kuba, podoba mi się, to jest dobry pomysł. Będziemy wydawać. Pisz dalej”.

Jakub Zając: Siadając do pisania myślę o tym, żeby opowiedzieć interesującą, mądrą opowieść
Książka Jakuba Zająca wydało Wydawnictwo Wielka Litera na początku 2023 roku
Anita Czupryn

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.