Jan Wyrowiński: od odpowiedzialności nie uciekam, jestem skruszonym liberałem

Czytaj dalej
Fot. Grzegorz Olkowski
Szymon Spandowski

Jan Wyrowiński: od odpowiedzialności nie uciekam, jestem skruszonym liberałem

Szymon Spandowski

Z Janem Wyrowińskim, działaczem opozycji antykomunistycznej, a po 1989 roku wieloletnim parlamentarzystą, rozmawiamy o wydarzeniach z sierpnia 1980 roku, fenomenie Solidarności, a także o kosztach reformy ustrojowej.

Porozumienia Sierpniowe witał pan jaki człowiek bardzo w opozycyjną działalność zaangażowany.

Działałem w grupie związanej z KSS KOR, której przewodzili Stanisław Śmigiel i Wiesław Cichoń, poza tym byłem wiceprezesem toruńskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. 30 sierpnia 1980 roku zarząd klubu wydał oświadczenie do I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR oraz wojewody, chyba jedyne tego typu, bo nie przypominam sobie, aby ktoś z czymś takim występował. Napisaliśmy tam miedzy innymi, że kryzys polityczny jest spowodowany brakiem prawdziwego dialogu między władzą a społeczeństwem i że w tej sytuacji szczególnego znaczenia nabrał problem związków zawodowych. Te istniejące okazały się niezdolne do reprezentowania załóg pracowniczych, więc potrzebne były nowe – autentyczne i niezależne.

Jak do pana dotarły informacje najpierw o strajkach w Lublinie i Świdniku, a później na Wybrzeżu?

O wydarzeniach w Lublinie mówiło się w środowisku, a poza tym były one także publikowane w biuletynie Komitetu Obrony Robotników. Bezpiece bardzo zależało, żeby kolportaż tego numeru biuletynu zatrzymać. Do mnie w lipcu trafiło kilkadziesiąt numerów. Schowałem je w zsypie na śmieci. Podczas rewizji esbecy ich nie znaleźli, co zresztą później raportowali do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Lipiec w ogóle był już bardzo gorący. Czuło się wzmożoną obecność Służby Bezpieczeństwa. Zresztą obaj liderzy naszej grupy zostali aresztowani. Ich nazwiska znalazły się później w Porozumieniach Sierpniowych. Postulat dotyczący uwolnienia więźniów był zdaje się jednym z najdłużej dyskutowanych. W wyniku podpisania porozumień rzeczywiście więźniowie zostali zwolnieni.

W rozmowie z Radiem PiK powiedział pan, że 40 lat temu mieliście poczucie, że system istniejący w Polsce od 1944 roku wreszcie pęka. Gdzie indziej pękał już jednak wcześniej – na Węgrzech, w Czechosłowacji, a później znów został zabetonowany. Nie baliście się tego?

W Polsce w 1980 roku, jakby nie patrzeć, zmiana była jakościowa. Pojawiła się zgoda na instytucję, która przynajmniej zgodnie z porozumieniem, miała być niezależna. Oczywiście skala tej niezależności była później, aż do rejestracji Solidarności, przedmiotem sporów. Sami opozycjoniści dyskutowali, czy ma to być organizacja ogólnopolska, do czego przekonywał Karol Modzelewski, czy powinny to być organizacje regionalne, za czym opowiadał się na przykład Jacek Kuroń. Władza natomiast starała się, aby to pole niezależności było jak najmniejsze i ustępowała tylko przed groźbami strajku. Ostatecznie związek nie był tak niezależny i autonomiczny, jak niektórym się śniło, bo jednak trzeba było uznać kierowniczą rolę partii. Był jednak pierwszą instytucją, która miała w sobie siłę rozsadzania systemu. Był też pierwszą taką instytucją, jaka powstała przy wymuszonej zgodzie rządzących między Łabą i Władywostokiem. Stąd brało się nasze rosnące przekonanie, że jest nadzieja i to nie zakończy się tak jak zawsze. Dziś wiemy, że władza od samego początku przygotowywała się do tego, aby to wszystko zniszczyć.

Polski sierpień był jednym z najważniejszych momentów najnowszej historii świata. Co się z tym jednak stało później? Kilka dni temu słuchałem Jana Śpiewaka, który mówił w imieniu pokolenia pracującego na umowach śmieciowych. Ludzi, którzy nie mają szans na to, aby kupić mieszkanie, no chyba że za pieniądze pożyczone w banku na 30 lat. Zdaniem Śpiewaka, „Solidarność” była piękna, ale później elity zdradziły robotników i wydarzenia po 1989 roku z „Solidarnością” nie miały już nic wspólnego.

To, co się wydarzyło w latach 80., było piękne i niepowtarzalne, ale rzeczywiście zbyt idealistyczne, aby mogło być kontynuowane. Sytuacja wtedy była jasna: z jednej strony jesteśmy my, czyli opozycja, z drugiej oni – władza. Później trzeba było się zmierzyć z rzeczywistością i przede wszystkim odpowiedzialnością za to, co się dzieje. Rzeczywistość zaś była niezwykle skomplikowana. Czterdzieści lat temu, jak sądzę, większość z nas nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, w jak fatalnym stanie jest państwo i gospodarka. Szczególnie właśnie gospodarka i państwo polskie, ponieważ w pozostałych krajach socjalistycznych sytuacja, z różnych względów, była inna. Śmiem twierdzić, że lepsza. Dlatego też w żadnym z tych państw niezależny związek zawodowy o takiej sile nie powstał. Potęga „Solidarności” brała się z jednej strony z naszych tradycji, ale z drugiej skala tego zjawiska spowodowana była ekonomicznym krachem systemu i jego niereformowalności. W Polsce to właśnie najbardziej wyszło na jaw. Z tym trzeba było się zmierzyć. Weźmy chociażby toruńską Elanę – potężny zakład, w którym pracowały tysiące ludzi. Z drugiej strony jednak, jego proces technologiczny był zapóźniony i bez dużych pieniędzy nie dało się go zmienić. Już po transformacji Irlandczycy chcieli zbudować pod Łodzią zakład odpowiadający Elanie, jeśli chodzi o skalę produkcji, ale znacznie przewyższający jakością, w którym miało pracować nie kilka tysięcy, ale kilkaset osób. Ja pracowałem w ośrodku badawczo-rozwojowym, który w latach 70. wprowadzał komputery w przemyśle chemicznym. Współpracowaliśmy z Zachodem. We Włoszech, w firmie podobnej do naszej, zatrudniającej tylu samo pracowników, administracją zajmowało się pięć osób, a u nas 30. Jak to miało przetrwać? To się musiało rozlecieć, a Solidarność to tylko przyspieszyła. Ofiarami tego w dużej mierze stali się ci, których 40 lat temu partia przestraszyła się najbardziej, czyli robotnicy. To niestety była gorzka cena transformacji. Od odpowiedzialności nie uciekam, jestem skruszonym liberałem. Z drugiej strony jednak proszę zauważyć, że w procesach prywatyzacyjnych była przecież możliwość współudziału załogi we własności zakładu i współuczestnictwa w zarządzaniu. W zasadzie w żadnym innym państwie postkomunistycznym nie powstało na przykład tyle spółek pracowniczych, co w Polsce. Wiele z nich do dziś bardzo dobrze sobie radzi.

Kiedyś mówiliście, że nie ma wolności bez „Solidarności”. Dziś z wolnością są problemy, a solidarności nie ma wcale. Ludzie, którzy 40 lat temu byli po tej samej stronie barykady, dzisiaj skaczą sobie do gardeł.

Rozumiem niesmak młodszego pokolenia, które patrzy jak – że tak powiem – ojcowie wolności walczą ze sobą. Dają tu o sobie znać różne żale. Jedne biorą się z ludzkiej małości i zawiści, inne są uzasadnione. W latach 80. o wielu rzeczach decydował przypadek. Kto dziś pamięta o Andrzeju Kołodzieju, który poprowadził strajk w Gdyni? A to był człowiek na miarę Wałęsy i gdyby był w Stoczni Gdańskiej, to być może właśnie on by stanął na czele. Tak się jednak nie stało, przywódcą został Lech Wałęsa, o którym zresztą nasz krajan i jeden z sygnatariuszy Porozumień Sierpniowych, Lech Bądkowski, świetnie napisał, że wyniosła go chwila, bo akurat był moment, że ktoś taki, z jego umiejętnościami, biografią, charyzmą, ale także słabościami, był potrzebny.
Poza tym każdy, kto się wtedy angażował, przychodził z jakimś bagażem doświadczeń, a system, z jakim walczyliśmy, był bezlitosny i potrafił wszystko wykorzystać. Na ambicje, teczki nałożyło się jeszcze to, że nie każdy sobie potrafił poradzić z przemianami ustrojowymi. Nie każdy wreszcie potrafił wyjść obronną ręką z zasadzek, jakie na niego szykowała polityka w najgorszym wydaniu. To wszystko się kumulowało, a do tego dochodziły jeszcze sprawy dramatyczne – z jednej strony teczki, z drugiej Smoleńsk jako kulminacja napięcia i waśni.

„Solidarność” powstała w czasach wielkiego kryzysu. Czy widzi pan szansę na to, aby jej duch się w Polsce odrodził, zanim znów wpadniemy w jakieś poważne tarapaty?

Życzyłbym Polsce, aby ducha „Solidarności” było w jej obywatelach jak najwięcej. Abyśmy wychodzili poza opłotki naszego obudowanego coraz wyższym poziomem życia egoizmu i zdobywali się choćby czasami na zauważanie drugich, szczególnie tych potrzebujących pomocy, czy obawiających się o swój los z racji koloru skóry, pochodzenia. Chciałbym, abyśmy chociaż czasami potrafili „jedni drugich brzemiona nosić”. W czasie pandemii dały się zauważyć tego przebłyski. Może jest jakaś nadzieja.

Szymon Spandowski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.