Kiedy zmarli są całkowicie w rękach żywych [ROZMOWA]

Czytaj dalej
Fot. Bartek Syta
Dariusz Szreter

Kiedy zmarli są całkowicie w rękach żywych [ROZMOWA]

Dariusz Szreter

Gdyby władza zaczęła od dialogu z tymi, którzy sprzeciwiają się ekshumacjom swoich bliskich, a nie od kategorycznej decyzji, dramatu można by uniknąć. Niestety, religia smoleńska uniemożliwia dialog - uważa prof. Zbigniew Mikołejko.

Słuchając wypowiedzi tych członków rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, którzy sprzeciwiają się ekshumacjom, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że oto mamy do czynienia z polską wersją antycznego dramatu Sofoklesa „Antygona”, gdzie siostra broni prawa do pochowania brata, a król się sprzeciwia, bo uważa go za zdrajcę.

To jest trochę tak, jak Pan mówi, a trochę - nie tak. Podstawowy motyw konfliktu między prawem moralnym a prawem publicznym, stanowionym, w tym naszym wypadku przybrał bowiem dramatycznie karykaturalne formy. W świecie antycznego dramatu prawo publiczne działa natomiast jak fatum, los. Nie ma od niego odstępstw, jest koniecznością. Tutaj zaś nie ma konieczności. Co więcej, do formuły prawa odwołuje się u nas władza, która sama prawo i ludzi prawa szarga na rozmaite sposoby. Nie można sobie jednak pozwolić na dowolność - prawo powinno być dla wszystkich jednakowe. Konflikt w „Antygonie” polega ponadto na tym, że tam nie ma rozstrzygnięcia. A tutaj możliwe rozstrzygnięcia były - i ciągle w jakiejś mierze są. A jeszcze projekt ekshumacji zostaje wpisany nie tyle w porządek państwowy, co ideologiczny. W walkę i o pamięć: przeszłość, i o teraźniejszość...

I przyszłość, bo przecież pamiętamy słowa prezesa Kaczyńskiego, że nie wiadomo, czy panu Tuskowi nie zostaną postawione jakieś zarzuty.

Ludziom trzeźwo myślącym, nieopowiadającym się za jakąś opcją, trudno nie dostrzec w tym instrumentalnego potraktowania zwłok, w celu osiągnięcia korzyści politycznych czy ideologicznych. Czy też po to, żeby dociec winy Tuska.

Mówił Pan o nierównym traktowaniu wobec prawa. Ale przecież prezes Kaczyński zapowiedział, i słowa dotrzymał, że da przykład i jego brat oraz bratowa będą ekshumowani jako jedni z pierwszych. Czyli nie ma żadnych wyjątków.

To jest jego decyzja. Prezes Kaczyński zrzeka się podmiotowej relacji z bratem, własnych uczuć, w imię interesu politycznego. Nie może jednak oczekiwać tego samego od innych.

Jest wielu takich, którzy mówią jak on: „My chcemy wiedzieć, co się stało, chcemy mieć pewność, że w tym grobie na pewno leży nasz ojciec, mąż czy syn”.

Przecież on widział brata.

Potem mówił, że jak drugi raz widział w Warszawie, to już go nie rozpoznał. Poza tym dotychczasowe ekshumacje wykazały, że pomyłki były. Doszło do zamiany trumien.

Pomyłki nastąpiły - to jasne. Jednak rozwiązanie mogłoby być proste. W przypadku tych osób, które mają wątpliwości i chcą ekshumacji - proszę bardzo. Natomiast kiedy słucham osób, które domagają się ekshumacji, mam świadomość, że wkraczają w bardzo niebezpieczny obszar „drugiego życia zwłok”. To sytuacja, w której zwłoki dostają się całkowicie w ręce żywych, stają się ich instrumentem. Louis-Vincent Thomas w książce „Trup: Od biologii do antropologii” powiada, że w takim wypadku podlegają one albo zbezczeszczeniu, albo sakralizacji. I z tym mamy teraz do czynienia.

Czy analiza patomorfologiczna musi być jednoznacznie utożsamiana z bezczeszczeniem?

Nie mówię o bezczeszczeniu w sensie fizycznym, tylko o działaniach symbolicznych, o sytuacji, kiedy ciała stają się narzędziem polityki czy ideologii. Domyślam się przy tym, że wszystkie reguły formalne zostaną zachowane. Patomorfologowie więc przy sekcji zachowają się należycie. Robotnicy przy grobie też. Chociaż fakt uszkodzenia sarkofagu pana prezydenta Kaczyńskiego i pani Marii Kaczyńskiej jest dla mnie w pewien sposób symboliczny trzeba go było uszkodzić, bo został tak skonstruowany, że był nieotwieralny. Obraz okaleczonego sarkofagu przemawia tak, jakby okaleczono coś jeszcze, coś, co należy do porządku moralnego: świętość ludzkiego umarłego ciała. Co więcej, powiem brutalnie: sięgnięcie przez Jarosława Kaczyńskiego po zwłoki brata i bratowej, jego zgoda na to doskonale się wpisuje w to, jak Jarosław Kaczyński sięgnął po brata żywego i rzucił go do walki ze swoim głównym przeciwnikiem. Cały ten Smoleńsk, jego podstawowa mentalna struktura, to rywalizacja z Tuskiem i Platformą. Za wszelką cenę. Lech Kaczyński - i żywy, i zmarły, staje się pionkiem w grze. Brutalnie to brzmi, ale tak to jest.

Jest Pan autorem dwóch tomów rozprawy „We władzy wisielca”, książki, której tematem były martwe ciała i nasz stosunek do nich na przestrzeni stuleci.

Z martwym ciałem czyni się różne rzeczy, są z niego różne „użytki”. Często przerażające. Do nauki moralnej, do lekcji anatomii, ale i jako motyw symboliczny w tarocie czy w rozrywce.

W rozrywce to nadal funkcjonuje. Jest na przykład taki serial amerykański „Kości”, którego bohaterką jest pani antropolog odczytująca z kości ofiar rozwiązania zagadki ich śmierci.

Jest też znakomity Simon Beckett, autor naukowych, dość drastycznych kryminałów opartych na działaniach patomorfologów.

Czyli popkultura nie ma nic przeciw otwieraniu grobów i wykorzystywaniu ciał.

Gdyby przyjąć, że popkultura istniała zawsze, a przecież zawsze była jakaś kultura popularna, ludowa - nigdy nie miała ona nic przeciwko najdziwniejszym poczynaniom ze zwłokami.

Do kogo należy ciało zmarłego, skoro już nie do niego, bo on nie żyje?

W Polsce zmarły posiada podmiotowość tylko w jednym momencie. Wiem to od szefowej przedsiębiorstwa pogrzebowego, z którą rozmawiałem, gdy przyszło mi chować kogoś z rodziny. Grób należy do ostatniego zmarłego. Poza tym zmarli są całkowicie w rękach żywych.

Myślałem, że grób należy do tego, kto płaci za niego administracji cmentarza.

Nie, należy do ostatniego zmarłego w rodzinie, dopóki nie umrze i nie zostanie w nim pochowana następna osoba. To niesamowita formuła, ale dotyczy tylko grobu. Jeśli zaś chodzi o zwłoki, to w dawnym prawie angielskim obowiązywał przepis mówiący, że człowiek zachowuje prawo do swojego ciała. Stąd przestępcy skazani na śmierć przed egzekucją mogli sprzedawać swoje ciało anatomom. Za uzyskane w ten sposób pieniądze wyprawiali w więzieniu, jak byśmy dziś powiedzieli, „imprezę”, z alkoholem i udziałem pań swawolnych. Mroczne rzeczy wyrabiano także z ciałami osób zasłużonych dla różnych reżimów. Znane są przykłady balsamowania wodzów. Coś horrendalnego spotkało „kata Warszawy” Franza Kutscherę. Po tym, jak zginął z rąk żołnierzy Kedywu, wystawiono jego zwłoki w Pałacu Namiestnikowskim, gdzie dziś urzęduje prezydent. I tam odbyły się junkierskie zaślubiny martwego, leżącego w trumnie esesmana z jego norweską narzeczoną, będącą z nim w ciąży.

W obecnym Pałacu Prezydenckim? Tam, gdzie w kwietniu 2010 roku wystawiono trumny Marii i Lecha Kaczyńskich?

Tak. To mroczne miejsce. To, co się wtedy rozegrało z trumnami smoleńskimi pod Pałacem Prezydenckim, jest nadto, w sensie ścisłym, wcieleniem romantycznego scenariusza z „Kordiana” Słowackiego. Kiedy w 1828 roku na króla Polski ma się namaścić „car Północy” Mikołaj I, w przeddzień tej koronacji w kościele Świętego Jana (obecnie katedrze) zbierają się spiskowcy i chcą owego cara zabić. Zbierają się w miejscu nieprzypadkowym, przy trumnach królów - jak mówi Słowacki. Ale on przecież doskonale wiedział, że tam żadnych królewskich trumien nie było. Były tylko trumny trzech książąt mazowieckich. Te wymyślone trumny królów były mu jednak bardzo potrzebne. Kiedy bowiem Kordian, który podjął się królobójstwa, mdleje w przedpokoju, te trumny wyłażą z podziemia i wspinają się po murze Zamku Królewskiego, żeby zadławić cara Północy. Niespełna 200 lat później, niemal w tym samym miejscu, ta historia się powtarza. Mówi o tym wiersz Jarosława Marka Rymkiewicza „Do Jarosława Kaczyńskiego”, gdzie mamy obraz dwóch Polsk. Jednej, którą „wiozą na lawecie”, i drugiej, którą „bierze w objęcia car Północy”. Trumny smoleńskie mają więc tę drugą Polskę zadławić. Dlatego mam wrażenie, że one pozostaną w grze za wszelką cenę. Nawet za cenę zawieszenia prawa moralnego.

Czesław Miłosz wyraził kiedyś opinię, że dla Polaków najważniejszym świętem są Zaduszki - dzień pamięci o zmarłych.

Miałem parę lat temu możliwość przeprowadzenia dużych badań statystycznych przy okazji Festiwalu Nauki. Wynikało z nich, że waga tego święta jest zasadnicza. Dorównuje ona, a w pewnych aspektach nawet ją przekracza, wadze Bożego Narodzenia. I jest ono ważniejsze dla Polaków niż Wielkanoc, czyli święto zmartwychwstania.

Przyjmując założenie, że to, co dzieje się z trumnami smoleńskimi, to gra, i przy wiedzy, jak duże znaczenie dla Polaków mają groby i trumny, rodzi się pytanie: czy na grze trumnami można przegrać? Co będzie, jeśli w Polskę i świat pójdą gorszące obrazy z cmentarzy, gdzie trzeba będzie siłą usuwać krewnych i przyjaciół, broniących grobów swoich bliskich przed ekipą ekshumacyjną?

Już mamy do czynienia z drastycznymi scenami. Jeśli widzimy żonę oficera BOR płaczącą i całą sobą sprzeciwiającą się temu aktowi, to fakt, że skazano ją na coś takiego, już jest gorszący.

Oglądający to ludzie nie obrócą się przeciw władzy, która doprowadza do takich scen?

Podział jest tu bardzo drastyczny - według ideologicznego porządku. Bardzo charakterystyczne były nawet postawy członków episkopatu. Oczekiwalibyśmy, że w takiej sytuacji ważni ludzie Kościoła zajmą postawę moralistów. Kogoś, kto strzeże elementarnych wartości, chociażby szacunku dla żałoby, dla zmarłego. Kościół ma to narzędzie. Może powiedzieć, co myśli o niesprawiedliwym prawie i jego bezlitosnej egzekucji, nie narażając się na nic, bo to tylko opinia.

Ale takiego mocnego głosu nie było.

Część członków episkopatu - kardynał Nycz czy emerytowany już biskup Pieronek, w imię pewnego porządku moralnego i uszanowania uczuć osób, ekshumacjom się sprzeciwiała. Inni, jak arcybiskup Jędraszewski, woleli mówić o dobru narodowym, które jest ważniejsze od dobra jednostki. A ojciec Maciej Zięba, z którym dyskutowałem na ten temat w TVN24, mówił, że przecież tylko dwadzieścia kilka procent rodzin sprzeciwia się ekshumacjom, a pozostałe, czyli prawie 80 procent, jest za. Czyż to nie potworne powoływać się na statystykę w takiej sprawie?

Owszem, ale z drugiej strony - myślę sobie, że gdyby podobna sytuacja wystąpiła za rządów PO czy SLD, i władze chciały ekshumacji, a Kościół by się im sprzeciwił, natychmiast podniósłby się krzyk ze strony tych, którzy dziś krytykują biskupów za bierność, że to dyktat religii, a przecież prawo państwowe powinno być ważniejsze.

Pewnie, że byłby krzyk. Dobrze zresztą, że pan wysuwa tu cały czas rozmaite zastrzeżenia, bo to tym bardziej pokazuje, że poruszamy się cały czas na gruncie pewnego nieuporządkowania. Zaczął pan od „Antygony”. Tam jednak wiadomo, czego chce prawo państwowe, które działa z mocą konieczną i nie zna wyjątków. Wiadomo też, co mówi prawo moralne, które również jest w pewien sposób kategoryczne. Natomiast w Polsce i jedno, i drugie jest traktowane jako obszar pewnej dowolnej interpretacji. Wydawałoby się, że to pozwala uniknąć dramatu czy tragedii jak u Sofoklesa. A jednak nie, bo nie ma dialogu. Gdyby bowiem władza zaczęła od dialogu z tymi, którzy się sprzeciwiają, a nie od kategorycznej decyzji, dramatu można by uniknąć. Nie pozwala na to jednak zjawisko, które swego czasu nazwałem „religią smoleńską”. To ona naznacza ideologicznym i politycznym myśleniem wszystko, co jest w grze: tych zmarłych, prawo, rodziny, wszelkie zachowania i gesty.

Wygląda na to, że dialog w Polsce został złożony do grobu i marne są widoki na jego ekshumację. O zmartwychwstaniu nie wspominając.

W wywiadzie, jakiego udzieliłem „Newsweekowi” dosłownie trzy godziny po katastrofie smoleńskiej, wyraziłem obawę, że poprzestaniemy na patosie żałoby, a potem może się rozpocząć wpisywanie tego w pewien porządek symboliczny i quasi-religijny. Niestety, to przeobrażenie się dokonało. Religia smoleńska uniemożliwia dialog. W obrębie rytuału dialog nie jest przecież możliwy. Nie da się też rozmawiać na cmentarzu. Na dodatek ten rodzaj wspólnoty, który w Polsce zbudowaliśmy z racji historycznych, zawsze zadzierzguje się najmocniejszym węzłem wokół „naszych drogich zmarłych”. Zwłaszcza naszych bohaterów. A później ludzie rozchodzą się z cmentarza i żadnej wspólnoty już nie ma. Nie ma wspólnoty opierającej się na umowie społecznej, która zamyka wewnętrzną wojnę czy spór. Inna sprawa, że nawet w tych krajach, które wypracowały wspólnotę opartą o taką umowę, to też się kończy. Brexit i wybór Trumpa są tego znakami. Dochodzą więc do głosu nowe siły historyczne, które - jeśli myślą - czynią to w zupełnie innych kategoriach, w innym porządku niż ten porządek umowy.


d.szreter@prasa.gda.pl

Dariusz Szreter

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.