Kraków, miasto frontowe? Jeśli przyjaciele z krajów Unii i USA chcą nam pomóc, niechaj do nas gremialnie przyjeżdżają. Jak zawsze. Normalnie

Czytaj dalej
Fot. Anna Kaczmarz / Dziennik Polski / Polska Press
Zbigniew Bartuś

Kraków, miasto frontowe? Jeśli przyjaciele z krajów Unii i USA chcą nam pomóc, niechaj do nas gremialnie przyjeżdżają. Jak zawsze. Normalnie

Zbigniew Bartuś

Simon, kolega ze Stamford koło Nowego Jorku, odwołał przylot do Krakowa. W krótkim żołnierskim mejlu wyjaśnił, że „nie chce zabierać uchodźcom miejsca w hotelu”. Ciężki idiota! – wrzasnąłem w duchu i zadzwoniłem doń przez whatsappa o pierwszej w nocy (w Connecticut była ósma wieczorem) z awanturą: „Jeśli NAPRAWDĘ chcesz pomóc, to przyjeżdżaj. Weź żonę, dzieci, dziadków, wujków, znajomych i sąsiadów. Wypełnijcie nasze hotele sobą, a portfele hotelarzy, restauratorów, kupców i taksiarzy swoimi dolarami. To będzie najlepsze wsparcie”.

Po trzech kwadransach rozmowy Simon wydukał, iż w pierwszym odruchu uznał mą reakcję za „histeryczną”. Był przekonany, że bredzę w wyniku „wyczerpania spowodowanego przez czterotygodniową walkę na pięciu frontach na raz”. Potem jednak coś zrozumiał. Co?

Zanim to wyjaśnię, muszę tu (po cichu) przyznać, że z tymi „pięcioma frontami” miał sporo racji. Kraków stał się faktycznie miastem frontowym – i to w kilku znaczeniach. Po pierwsze: to głównie do nas (oprócz Warszawy i Wrocławia) ciągną tłumy uchodźców, często wprost z pola boju, i to my zapewniamy im od miesiąca dach nad głową, wyżywienie i inne rzeczy. Po drugie: to w Krakowie powstało coś na kształt zaplecza i centrum zaopatrzenia prawdziwych frontów w Ukrainie (umówmy się, że my tu zbieramy fundusze nie tylko na żywność i środki higieniczne, ale też na kamizelki kuloodporne i hełmy).

Po trzecie: mamy w stolicy Małopolski oddziały globalnych korporacji, za sprawą których sankcje nałożone na Rosję stają się naprawdę dotkliwe dla adresatów. Po czwarte: prowadzimy tu medialną wojnę z tysiącami ruskich trolli – bo (dez)informacja jest we współczesnych bataliach bronią równie porażającą, jak tureckie drony. Po piąte: mamy bojkot i nie wahamy się go użyć; ignorujemy rosyjskie towary, ale też sklepy i produkty zachodnich firm, które postanowiły zostać na ziemi Putina i płacić zbrodniarzowi podatki (raport Pekao o transakcjach kartami płatniczymi pokazuje, że bojkot działa – paru sieciom spadły obroty).

Więc ja nawet tego Simona rozumiem. Z punktu widzenia dzielnicy willowej położonej rzut beretem od Piątej Alei, Małopolska, ba, południowa Polska oraz Słowacja, Węgry i Rumunia, leżą tak blisko ruskich bombardowań, że… strach. Dość kumaty sąsiad Simona, z pochodzenia Irlandczyk, uważa, że nawet Wiedeń leży „za blisko” (wedle jego żony, Portorykanki, także Paryż). Dalszy tok rozumowania jest prosty jak konstrukcja tureckiego drona: skoro tam jest wojna i miliony uchodźców, a jeszcze szaleniec Putin może w każdej chwili odpalić rakiety („pierwsze dwie polecą na Warszawę i Kraków” – mówi analityk w Fox TV), to podróż TAM byłaby szaleństwem.

Zamiast robić wykład z geografii, opisałem sytuację koleżanki, Joli, która zbudowała trzy lata temu niewielki hotel. W dniu napaści Rosji na Ukrainę w Polsce wciąż umierało na covid 200 osób dziennie, więc turystów było mało; obłożenie w obiekcie Joli – podobnie jak w większości krakowskich hoteli – nie przekraczało 20 procent. Kiedy dotarli pierwsi uchodźcy, Jola pojechała swoim autem na dworzec i zabrała, ilu wlazło. I tak trzydzieści razy. Umieściła ich w czterdziestu pokojach, do tego dwie rodziny u siebie w domu. Jak to się finansowo spięło? Nijak.

Jola wybudowała ten hotel w połowie za gotówkę, a w połowie na kredyt we frankach, który ma spłacać jeszcze pięć lat. A frank stoi dziś po 4,63. Dwa z trzech lat działania hotelu to pandemia, czyli finansowa katastrofa (obłożenie od zera do 15 proc., bo to był hotel zaplanowany dla cudzoziemców). Miesiąc pobytu uchodźców Jola sfinansowała za środków własnych, rodziny oraz przyjaciół z biznesu i kilku organizacji (PAH, BCC, Rotary). Teraz zaczęła Ukraińców – jak to się mówi fachowo – relokować (po znajomych), by zrobić miejsce dla turystów, którzy zapłacą za pokoje, co pomoże utrzymać obiekt, a może nawet spłacać kredyt.

„Kurczę, to ja faktycznie muszą lecieć do Krakowa” – skwitował Simon. Po czym przywrócił rezerwację. Ilu jeszcze się odważy, a dla ilu nasz gród pozostanie na długo „miastem frontowym”? Oto jeden z testów na przyjaźń.

Zbigniew Bartuś

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.