Marcin Bradke: Chciałem ocalić miejsce mojego dzieciństwa

Czytaj dalej
Fot. Piotr Sędzikowski
Katarzyna Kaczorowska

Marcin Bradke: Chciałem ocalić miejsce mojego dzieciństwa

Katarzyna Kaczorowska

Mój pradziadek miał oswojonego wilka. Ja miałem Krzyki na południu Wrocławia i prawdziwą Arkadię u dziadków w Środzie Wielkopolskiej - mówi Marcin Bradke, dziennikarz i debiutant, który wydał tom opowiadań „Pies o żółtych oczach”. Nie tylko o Krzykach, których już nie ma.

Czy to jest łatwe pisać literaturę, która całymi garściami czerpie z życia piszącego?

To jest przede wszystkim trudne pytanie, ale ja nie eksploruję swojego życia.

Jak nie? Z dzieciństwa czerpiesz pełnymi garściami. Dzielisz się z czytelnikami mniejszymi i większymi tajemnicami. Nawet jeśli etap poznawania pisemek pornograficznych jest zmyślony, to i tak didaskalia, czyli wrocławskie Krzyki są prawdziwe.

Pisanie włącza autocenzurę, ale ja chciałem raczej wejść w klimat niż dokumentować przeszłość. Niektóre z tych historii są prawdziwe, inne, oparte o prawdziwy, ale drobny szczegół, do którego dobudowana została reszta. Jest na przykład Robak, wariat krążący w okolicy górki Skarbowców. Wymyśliłem mu pewną historię z pieskiem i uśmierciłem go, bo Robak w rzeczywistości któregoś dnia po prostu zniknął. W tych opowiadaniach chciałem przede wszystkim ocalić Krzyki z czasów mojego dzieciństwa. To świat, który już nie istnieje. Cóż, coraz mniej osób pamięta wozaków, wariatkę ze szmacianą lalką, kiosk, gdzie kupowało się gumy-donaldówki.

Ja jestem poniekąd z Twojej parafii. Mój dziadek mieszkał naprzeciwko jednostki wojskowej na ulicy Próchnika, która dzisiaj nazywa się Gajowicka. Pamiętam doskonale sklep „Gosia”, staw i górkę, z której zjeżdżało się na sankach.

Sklep Gośka to jest jeden z punktów na mojej mapie. I z tą mapą chciałem pokazać klimat tamtego czasu, postacie miejscowych dziwolągów i miejsca, w których żyli. Prawdziwe jest na przykład opowiadanie o pieskach znalezionych w śmietniku. Oczywiście nie pamiętam, czy jedliśmy wtedy lody bambino, natomiast historia miotu zaduszonego w śmieciach przez wiele lat tkwiła we mnie bardzo głęboko. Wciąż pamiętam pieska, którego próbowaliśmy ratować i którego karmiła moja suka, a który ostatecznie odszedł.

To Twój sentymentalny powrót do dzieciństwa, zobowiązanie wobec przeszłości, czy - przepraszam, że to powiem - objaw starzenia i naturalna skłonność do rozmaitych podsumowań i rozliczeń.

Pewnie w jakimś sensie wszystko. Moja mama, jak się dowiedziała, co piszę, to powiedziała mi: „Nie za wcześnie na podsumowanie?”. Więc się obroniłem „Czekaj, czekaj, może będą dalsze części”. Miałem szczęśliwe dzieciństwo, fajnych rodziców, wyrozumiałych. Oczywiście też wymagających. Ojciec był surowy, ale sprawiedliwy. Rodzice nauczyli mnie paru ważnych rzeczy.

Jakich?

Miłości do zwierząt, przyrody, do literatury, historii. I to po trosze jest ukłon w ich stronę, w stronę tego świata, który mi podarowali.

Jacek Kaczmarski w jednym ze swoich songów śpiewał „Co się stało z moją klasą”. Zapytam więc, co się stało z Twoim podwórkiem?

Moje podwórko jest coraz mniej moim podwórkiem. Są tam obce samochody, obcy ludzie, jest mało dzieci. Kiedyś była nas tam cała banda. Pamiętam takie małe drzewko, które ratowałem jako pacholę. Pewnie jeszcze do podstawówki nie chodziłem. Było grubości mojego nadgarstka, wysokości może metra. W tej chwili sięga drugiego piętra i jest potężne, co wręcz unaocznia mi jak bardzo jestem stary. Cóż, chciałem przywrócić czas składaków, kiedy nie było komputerów, play station, telefonów komórkowych. Grało się w klasy, skakało w gumę.

Kto był pierwszym czytelnikiem Twoich opowiadań w rodzinie?

Żona. Ale pierwszym w ogóle była Krysia Bielaszewska, koleżanka ze studiów, wdowa po moim przyjacielu.

Krytykowała, chwaliła, doradzała?

Zachęcała do walki. Córa to nawet nie wiem, czy przeczytała.

Żartujesz sobie teraz ze mnie.

Nie zapytałem jej wprost, bo sama przyznasz, że to jest zbyt kłopotliwe.

Oj, chyba się na Ciebie obrazi, ale zapytam inaczej - co Twoja córka wie o Twoim dzieciństwie?

Dużo, bo dużo o nim opowiadałem. Nawet są takie historie, o widzisz, to jest kolejny etap w życiu, zaczynam coś opowiadać i już widzę, jak córa pokazuje mi na palcach dziesiątki, a w uszach brzmi mi „100 razy ojciec już to mówiłeś!”. Ale dzielę się nie tylko moimi Krzykami. Druga taka Arkadia, to jest miasteczko, w którym przed wojną moi dziadkowie osiedli - to Środa Wielkopolska. Trzydzieści parę kilometrów od Poznania. Spędziłem tam pierwszy cztery lata życia, kiedy mój ojciec podjął drugi kierunek studiów, a mama została sama we Wrocławiu. Wtedy wzięli mnie dziadkowie i to był najcudowniejszy czas. Stąd też wzięło się opowiadanie „Sklepik pani Rogalskiej”, w którym są zawarte wszystkie chłopięce marzenia o żołnierzykach, blaszanych samochodzikach. Rzeczywiście mój prapradziadek miał oswojonego wilka, którego wypuścił, bo wszystko, co było w jego pobliżu było zjadane, włącznie z psami. I prawdziwa jest historia z opowiadania „Kwiaty dla matki”, w którym występuje bohater o inicjale M. Nie miałem ani złotówki, byłem spłukany, w fatalnej sytuacji, bo nie było zapotrzebowania na żadne moje umiejętności. Była też rocznica rodziców, a ja nie miałem za co kupić choćby jednego kwiatka. I wtedy przy grobie ojca znalazłem pieniądze. Żeby było jeszcze dziwniej, to ich rok emisji był rokiem jego śmierci - 2007. Nikt mi nie chciał wierzyć. Ja sam w to nie wierzyłem…

Jesteś otwarty na takie magiczne czy nadprzyrodzone zdarzenia?

Uwielbiam realizm magiczny. Moja mama jako studentka jeszcze, później też z ojcem, brała udział w różnych seansach spirytystycznych. Okazuje się, że na tych seansach bywali nie tylko ci, co chcieli posłuchać opowieści ciotki zza grobu, ale i ci, którzy się znali na rzeczy. I powiedzieli mojej mamie, że jest dobrym medium. Ja też mam pewną przypadłość, której się bardzo boję.

To znaczy?

Wielokrotnie zdarzyło mi się, że rozmawiałem z kimś i nagle czułem, że to jest nasza ostatnia rozmowa. I tak jak napisałem, boję się momentu, kiedy poczuję to, patrząc w lustro.

Może los Cię uchroni i na moment wyłączy przeczucie. Jak długo dojrzewałeś do roli pisarza?

Nie wiem, czy w ogóle można do niej dojrzeć. Bardzo się boję takiego myślenia i jeśli już, to mówię o sobie, że jestem facetem, który wydał po prostu zbiór opowiadań.

Zacytuję mojego starszego kolegę redakcyjnego - teraz każdy może wydać książkę.

No dobra, czyli powiedziałaś mi komplement?

Czemu mężczyźni krygują się bardziej niż kobiety?

Już mnie tak nie ustawiaj. Moja zabawa z literaturą zaczęła się, kiedy skończyłem polonistykę. Zacząłem pracę w Ossolineum i wydałem tam antologię opowiadań grozy „Pokój na wieży. Opowieści wampiryczne”. Jak się dowiedziałem z netu, owa antologia jest bardzo poszukiwana i całkiem nieźle za nią płacą. To był oczywiście wybór cudzych tekstów, ale ja je opracowałem, wybrałem i napisałem do nich wstęp. Wstęp zaś był rozwinięciem mojej pracy magisterskiej, którą pisałem u prof. Czesław Hernasa, a recenzował ją - wówczas doktor - Bogusław Bednarek. Udało się też wydać po raz pierwszy w powojennej Polsce, a po raz drugi w ogóle, „Noc Walpurgii” Gustawa Meyrinka. Do niej z kolei napisałem posłowie, recenzowane przez prof. Jan Trzynadlowskiego. Wydało mi się wówczas, że wejdę na drogę do literatury, ale poprzez jej historię i na pewno zostanę sławnym historykiem literatury.

Badaczem słowa…

...a przy okazji coś tam będę pisał. Ale zatrudniłem się w telewizji i wszystko diabli wzięli. Na widok prof. Trzynadlowskiego uciekałem na drugą stronę ulicy, bo zawsze pytał o pierwszy rozdział doktoratu. Wstyd mnie dopadał ogromny wtedy. I po latach mogę powiedzieć, że profesora już nie ma, doktoratu nie ma, mnie w telewizji też nie ma.

Ale opowiadania są.

Tak, pisałem je od lat, chowałem do szuflady. Zawsze mama mi powtarzała, a potem Hanka, moja żona - „po jaką cholerę ty to chowasz? Zrób coś z tym”. Kiedy musiałem się rozstać z moją dotychczasową pracą, nagle pojawiło się dużo wolnego czasu w moim życiu. I ten czas trzeba było jakoś zagospodarować. Z jednej strony to było straszna sytuacja, ale z drugiej poczułem, że mam szansę coś zrobić.

Na przykład otworzyć szufladę.

Dokładnie. Siadłem do pisania. W różnym rytmie, wracałem do tekstów, przerabiałem je, darłem. Aż w swoje ręce wziął je Stanisław Srokowski. Przyznam, że dałem mu je z pewną nieśmiałością, ale kiedy powiedział „musisz to wydać”, poczułem autentyczny sens tej pracy. Był też sztab znajomych, których zadręczałem, zmuszając do czytania tych opowiadań. Wśród nich była Agnieszka Wolny-Hamkało, która raz przyznawała, że się poryczała jak dziecko, a innym razem, że turlała się po podłodze ze śmiechu. Stanisław Srokowski to dojrzały pan, Agnieszce wieku liczyć nie będę, ale to zdecydowanie młodsze pokolenie, więc jak widać - udało mi się połączyć ludzi z różnych światów, z różnymi historiami, wrażliwością. Połączyłem ich moimi Krzykami, których okruchy starałem się ocalić.

Dziękuję za rozmowę.

rozmawiała
Katarzyna Kaczorowska

Katarzyna Kaczorowska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.