Musiałem ciężko pracować i mieć literę P na ubraniu

Czytaj dalej
Alicja Zielińska

Musiałem ciężko pracować i mieć literę P na ubraniu

Alicja Zielińska

Moja droga - tak zatytułował swoją biografię Mieczysław Kostecki. W dwóch książkach spisał wspomnienia ze swego długiego życia dzielonego między Michałowo i Białystok. Obfitowało ono w wiele zdarzeń, także dramatycznych. Z tej wyjątkowej, pięknej opowieści wybraliśmy fragmenty dotyczące wojny. W 1941 r. jako 18-letni chłopak został on z ojcem wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec. Do domu wrócił w 1945 r.

Pożegnanie z ukochaną mamą i siostrą było czułe i smutne. Płakaliśmy. Tylko ojciec zachowywał stoicki spokój i powagę. Trafiliśmy do Liebstadt. Obecnie Miłakowo, nieduże, piękne i miłe dla oka miasteczko położone na trasie pomiędzy Morągiem a Ornetą, wówczas jednak zupełnie inaczej wyglądało. Zakwaterowano nas w murowanym baraku obok fabryki włókienniczej, w której mieliśmy pracować - wspomina Mieczysław Kostecki. - Polacy obowiązani byli nosić literę P w kwadraciku na żółtym tle, przymocowaną na stałe na prawej klapie marynarki czy palta. Latem na koszuli. Bez tego oznaczenia nie mogli się poruszać w miejscach publicznych.

Ojciec, podobnie jak w Michałowie, został majstrem w przędzalni, pracował na zmianę z Niemcem Millerem, który biegał stale jak opętany po hali. Wydzierał się na całe gardło i do wszystkich stale miał pretensję. Polaków nienawidził. Mnie zatrudniono przy obsłudze gremplarni. Pracowałem po 12 godzin. Ojciec zaczął niedomagać. Wprawdzie nie był stuprocentowy chory, symulował, lekarz wyraził zgodę na zwolnienie z pracy przymusowej ze względu na wiek i dolegliwości. Wrócił do domu. Smutno mi się zrobiło, bo razem raźniej, ale z drugiej strony tam w Polsce została mama i siostra Longina same bez żadnych środków do życia.

Posiłki początkowo całkiem dobre i wystarczające, z czasem stały się coraz mniejsze. Kto nie otrzymywał paczek z domu, był głodny. Wszystkie produkty były reglamentowane i obcokrajowcom niedostępne. Po Stalingradzie było jeszcze gorzej. Czasami brano nas do prac gospodarczych na terenie placu fabrycznego. Z kilkoma ludźmi skierowany zostałem do wyładunku cegieł. Trzeba było szybko się sprawiać, ponieważ nadjeżdżały następne samochody. I tak do wieczora. Pewnego dnia przed końcem wyładunku, wskutek mojej nieostrożności, spadła mi z wysokości dwóch metrów cegła na duży palec u prawej nogi. Zawyłem z bólu, otrzymałem dwa dni zwolnienia z pracy. Palec czarny, paznokieć zaczyna schodzić, ciągły ból - buta nie mogłem nałożyć około miesiąca. Pracowałem w trepkach.

W pierwszych miesiącach uczestniczyliśmy każdej niedzieli we mszy świętej razem z Niemcami. Prawdopodobnie im się to nie podobało i proboszcz parafii ustalił nam inną godzinę - nur für Pole. Ksiądz ten do Polaków odnosił się nieprzyjaźnie, był arogancki. Tak samo było z fryzjerem, miał do nas bardzo lekceważący stosunek, więc sami sobie obcinaliśmy włosy.

Latem 1942 r. w czasie naprawczego postoju fabryki oddelegowano nas do prac ziemnych w osiedlu robotniczym w Heinrychssegen (Henrykowo). Dyrektor zakładu zbudował tam piękną willę na wysokim wzniesieniu. Wykonywaliśmy u podnóża tego wzniesienia podjazd do budynku. W ciągu miesiąca wywieźliśmy wagonetkami kilka tysięcy gliniastej ziemi w dół. Praca ciężka, ładowanie ręczne, zwózka z góry niebezpieczna. Czterech ludzi musiało wagonik hamować, aby nie poleciał w dół. Następnie wtoczenie go pod górę wymagało dużego wysiłku.

Ale było to jakieś urozmaicenie w tym monotonnym życiu. Przebywanie na świeżym powietrzu i w słońcu poprawiło naszą kondycje fizyczną. Stałego nadzoru nie mieliśmy, tak że oszczędzaliśmy się w miarę możliwości.

Bardzo dokuczliwe były noce. W dzień, pomimo że wszyscy pracowali, zawsze ktoś się kręcił po baraku. Ludzie przychodzili, wychodzili, gotowali sobie posiłki z kradzionych ziemniaków. W takiej sytuacji nie można było się wyspać. A na noc znowu do pracy, znowu człowiek niedospany i tak cały tydzień. Jeśli w nocy czyściliśmy maszyny, to sen nie morzył, natomiast w czasie przerw, szczególnie nad ranem, trudno było wytrzymać, oczy same się zamykały. Bardzo tęskniłem za rodzicami i siostrą, za domem, ogrodem, za lipami rosnącymi w ogrodzie i wszystkim co zostawiłem w kraju.

Z czasem Niemcy stają się coraz bardziej butni, nieprzyjemni, zaostrza się dyscyplina, zmniejsza się przydzielany nam wikt. Na razie nie widać końca wojny. Ogarnia nas zwątpienie i apatia. Wszyscy smutni, spracowani, niedojedzeni, bez widocznej przyszłości. Praca żmudna, czyszczenie i konserwacja maszyn. Już druga zima na obczyźnie. Śnieg pokrył pola. W naszej sztubie dzień i noc pali się żelazny piecyk. Przydział węgla nie wystarczał do ogrzania tak dużego pomieszczenia, ale znaleźliśmy wyjście. Kradliśmy węgiel z hałdy na placu fabrycznym. Każdy według grafiku obowiązany był donieść woreczek węgla w dniu swego dyżuru.

Pewnego razu udałem się do Morąga, do kolegów. Na ulicy zatrzymał mnie pewien mężczyzna, od razu rozpoznał, że jestem Polakiem i zaczął hardo pytać , dlaczego nie mam litery P. Zaprowadził mnie do żandarmerii, a tam zamknęli mnie w malutkiej kajutce. Rano żandarm przyprowadził bardzo brudny rower i kazał mi go oczyścić. Czyściłem go trzy godziny. Byłem zrozpaczony, bo w poniedziałek z rana do pracy, a ja tu siedzę. Wreszcie obiecałem żandarmom, że przyniosę im butelkę samogonki, jak mi przyślą z domu. Ten sam szpicel odprowadził mnie na stację kolejową, dopilnował abym wsiadł i dopiero odszedł, gdy pociąg ruszył. Z duszą na ramieniu stawiłem się do pracy pod koniec dnia roboczego. Kolega Antoś Samojlik na tę okoliczność przygotował już majstra Hartmana. W pocie czoła pracowali we dwójkę. Opowiedziałem mu o swojej przygodzie, pogroził palcem i na tym się skończyło.

W pewnych okresach nawet w niedzielę musieliśmy pracować. Jak nie robota w fabryce przy remontach lub konserwacji maszyn, to przy wyładunku węgla z samochodów na placu. Innym razem znowu wyładunek wełny lub innych surowców do produkcji materiałów tekstylnych. Dość często nadchodziły wagony z mundurami niemieckich żołnierzy, zabitych na froncie wschodnim. Po przefarbowaniu na kolor granatowy odsyłano je w nieznanym kierunku. Prawdopodobnie wykorzystywano je jako ubrania z przeznaczeniem dla niemieckich robotników. Dla nas to była gratka. Umawialiśmy się, że ci, którzy będą uczestniczyli przy wyładunku, wyselekcjonują najlepsze , przekażą je dla tych konwojujących na trasie ze stacji do fabryki, a ci wyrzucą je z samochodów w bezpiecznym miejscu. Z takiej akcji pozostawało nam kilka, kilkanaście mundurów. Przesyłaliśmy je do domów, a rodzina sprzedawała na wieś i miała za co kupić nam żywność na paczki.

Ale do czasu. Wiosną 1943 r. pewnego dnia polecono wszystkim przerwać pracę i udać się do baraków. Nie wiedzieliśmy o co chodzi. Byliśmy nieco zaniepokojeni. Wyszliśmy z fabryki i ujrzeliśmy stojące samochody i obstawione przez wojsko baraki. Rzucono się na nas jak na bandytów, z krzykiem popychając automatami i rozkazano ustawić się przy swoich pryczach. Zaczęła się rewizja. Przeszukiwano szafki oraz łóżka, przewracając sienniki. Szukali mundurów. Prawie u wszystkich w naszym pomieszczeniu znaleziono po kilka sztuk. Ja miałem pod siennikiem trzy prawie nowe mundury. Aresztowano wszystkich i zamknięto w areszcie w Liebsztadzie. Przesłuchanie było ostre. Po kilka razy w gębę i do celi. Pierwsza noc nieprzespana. Nazajutrz dowiedziałem się, że dwóch Ukraińców, u których znaleziono najwięcej mundurów wywieziono gdzieś, pewnie do obozu koncentracyjnego. Sprawa kradzieży mundurów wyszła, jak się okazało, z Michałowa. Tam wykryto je w paczkach przesyłanych rodzinom.

Za tydzień kolejna część wspomnień pana Mieczysława Kosteckiego z robót w Niemczech.

Alicja Zielińska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.