Piotr Zaremba

„Nowy wspaniały świat” . O sterowaniu ludzkością w Teatrze imienia Osterwy w Lublinie

„Nowy wspaniały świat” . O sterowaniu ludzkością w Teatrze imienia Osterwy w Lublinie Fot. FOT. MAT. PRAS.
Piotr Zaremba

Teatr imienia Juliusza Osterwy w Lublinie zaproponował teatralną adaptację „Nowego wspaniałego świata”, powieści Aldousa Huxleya. Jestem mile zaskoczony już samą trafnością wyboru. W Polsce mieliśmy jak do tej pory jedynie adaptacje radiowe tego utworu. Gdy zaś do tego dodać bliskie perfekcji wykonanie, wypada wysyłać wszystkich do Lublina.

„Nowy wspaniały świat” Huxleya to antyutopia z 1932 roku. Popularna w Polsce w latach 80. jako poprzednik „Roku 1984” George’a Orwella. Widzieliśmy w tym tekście obraz społeczeństwa, gdzie totalitarna władza wszystkim steruje. Choć nie trzeba nawet bardzo uważnej lektury żeby zauważyć, iż pewne cechy „nowego społeczeństwa” namalowanego przez Huxleya nie odnoszą się do komunistycznej gospodarki niedoboru, a do kapitalistycznego kultu konsumpcji.

Ile przeczuł Huxley?

Inne cechy są oryginalną wizją Huxleya, którego przerażały perspektywy technologicznego rozwoju. Miały one uczynić człowieka przedmiotem najróżniejszych manipulacji i rozmaitych inżynierii. Można powiedzieć, że to się spełnia teraz, a może zacznie spełniać jeszcze bardziej w nieodległej przyszłości. Mamy w tym nowym świecie pisarza rozbudowaną genetykę, masową produkcję ludzi i mamy sprawowanie kontroli nad ich emocjami poprzez leki uspokajające pełniące rolę narkotyków.

Czy wszystko, co wyobraził sobie Huxley, się materializuje? Oglądamy - wynika to już z pierwszej mowy „komisarza rządu światowego na zachodnią Europę” Mustafy Monda – porzucenie religii i praktyczną likwidację rodziny. Pełną swobodę seksualną, którą państwo nie tylko akceptuje, ale do której zachęca, co czyni ją jakby mniej swobodną. Mamy pokusę sterowania ludzką biologią. Zarazem nie ma tu feminizmu ani kultu ekologii. Jest „burżuazyjny” kult reklamy i permanentna zachęta do kupowania. Ale i swoisty kolektywizm, bo każdy kto wybiera nawet chwilową samotność, staje się podejrzany. „Wspólność! Identyczność! Stabilność” – oto aksjologia tego społecznego systemu wyrażona w reklamie. Aksjologia oznaczająca pochwałę uniformizmu. W Polsce w tym samym czasie obawiał się go Witkacy.

Nim się zastanowimy, co się zgadza z rozwojem świata po Huxleyu, a co nie, odnotujmy jedno. Ta powieść to mocno postawione pytanie o sens jakiejkolwiek zbyt mocnej inżynierii społecznej. Tu dokonywanej w imię uwolnienia jednostki od lęków, od ryzyka, od niepewności.

Pewne cechy tego społeczeństwa nie zgadzają się ani z komunizmem, ani ze współczesną religią liberalnej demokracji. Choćby podział na kasty, wyraźnie uwarunkowany cechami biologicznymi. My wciąż żyjemy w atmosferze wręcz ubóstwionej równości. Tamto społeczeństwa też ma swoją poprawność polityczną, ale w tym wymiarze akurat inną.

A zarazem raz za razem trafiamy na przerażające, choć niepełne podobieństwa. W tamtym świecie zakazuje się starej literatury, bo przygnębia i uczy niewłaściwych emocji. Widzimy właśnie początek – cenzurowanie, choć jeszcze nie wyrzucanie na śmietnik, dawnych książek.

Groteska i debata serio

Sztukę adaptował i wystawił Piotr Ratajczak. Napisałem niedawno, że mniej więcej co druga jego oferta inscenizacyjna mi się bardzo podoba, a co druga… mniej. Z mojego punktu widzenia reżyser przegrywa tam, gdy próbuje operować zbyt dosłownym, publicystycznym odniesieniem do rzeczywistości za naszym oknem. Wygrywa, kiedy szuka szerszych metafor dla opisania pułapek ludzkiej cywilizacji (jak choćby w dobrych „Onych” Witkacego w Teatrze Polskim w Warszawie). Zarazem ma dar prowadzenia wieloobsadowych widowisk, gdzie króluje groteska i niedosłowność. Efektownie operuje tłem muzycznym. Nawet jeśli się z nim nie zgadzam, otwieram szeroko oczy, kiedy olśniewa ze sceny widowiskiem.

Nie wszystkiego, co opowiedział nam Huxley w powieści, dowiemy się ze sceny. Na przykład tego, jak nowy model i nowe społeczeństwo powstało. Wspomina się o roli niejakiego Forda, który w mowie codziennej ludziom zastąpił Boga i jest kimś w rodzaju proroka w świecie bez wiary. Nie poznamy też szczegółów kastowego podziału na alfy, bety, gammy i epsilony. Ale mamy i tak dwuipółgodzinne widowisko, wielowątkowe i tętniące życiem.

Osią tej historii jest wyprawa psychologa Bernarda Marxa (Michał Czyż) do tak zwanego rezerwatu, gdzie żyją bez nadziei „dzikusy”, ludzie zachowujące stare zasady, choćby zakładający nadal rodziny. Marx zakochany w niejakiej Leninie (Edyta Ostojak) spotyka tam kobietę, Lindę (Jolanta Rychłowska), która pomimo całego systemu antykoncepcyjnych zabezpieczeń urodziła dziecko normalną drogą (na ogół rodzą się one dzięki próbówkom i są od razu własnością całego społeczeństwa). Dlatego musiała się przenieść w ten ostęp ciemnoty i beznadziei. Ale teraz chce wracać. Co ważniejsze poznać prawdziwą cywilizację pragnie jej syn John (Daniel Salman). Pomimo że czyta wciąż legalnego w rezerwacie Szekspira i wierzy w małżeństwo.

Trudno się nie domyślić efektu zderzenia jego ciekawości z realiami. Wizja jest chwilami narysowana grubą krechą, skądinąd bardzo efektowną – oto znakomita parada „minionych postaci”, wyeliminowanych przez cywilizacyjny postęp, gdzie widzimy między innymi prostytutki, niepotrzebne skoro każdy może a nawet musi z każdym, matki w ciąży i duchownych. Ale co paradoksalne, mamy też sporo subtelności w malowaniu ludzkich postaci i wyborów. Choćby dylematy Bernarda Marxa i jego przyjaciela doktora Helmholtza (Paweł Ferens) miotających się między heretyckim nieposłuszeństwem i konformistycznym dostosowaniem się.

Skądinąd można by próbować atakować ten spektakl przy użyciu politycznej poprawności. Kobiece bohaterki są tu najwyraźniej łatwiejsze do sterowania niż męskie. Choć i w Leninie budzą się wątpliwości, zakończone niestety katastrofą.

Końcowe słowne starcie Johna z komisarzem Mondem (Wojciech Rusin) to fragment debaty serio: o tym co jest i co powinno być dla ludzkości najważniejsze. Czy bezpieczeństwo i błogość chwilowej przyjemności czy przetrwanie świata prawdziwego, pełnego różnych doznań, także zgryzoty, smutku, niebezpieczeństwa. Za mało w powodzi krzykliwej bieżącej publicystyki, albo z kolei formalnych eksperymentów, takich rozważań w polskim teatrze. Czuję, że na moich oczach wypełniana była jakaś luka.

Gruba kreska, niuanse i dialog

Ogarnia nas zarazem chwilami, wręcz pochłania, i sama muzyka Kamila Tuszyńskiego, i choreografia Tobiasza Berga aranżująca ruchy aktorów i tłumu tancerek. Pochłania, jakbyśmy się stawali częścią tego ich nowego świata. Olśniewa konstruktywistyczna scenografia Marcina Chlandy, także jego gra szczególnie istotnym tu światłem, uzupełniona przez kostiumy Doroty Gaj-Woźniak w stylu futuryzmu retro, wszak powieść ma prawie 100 lat. To nie jest wyłącznie teatr dyskursu. Mamy w nim też szczyptę zgryźliwego czy gorzkiego humoru równoważącego apokalipsę przyszłości. Apokalipsę świata bez prawdziwych uczuć.

Pięknie to jest zagrane, najpiękniej przez parę: Jolanta Rychłowska (Linda) i Daniel Salman (John). Oni byli już matką i synem w „Nad Niemnem” i ich konfrontacja wypadła fascynująco. Tu ona jest neurotyczką pędzącą ku zagładzie, on – idealistą, ale podającym swoje racje bez cienia nudziarstwa, z żarem, który nie pozostawia nas obojętnymi.

Zapamiętamy także wymuszone uśmiechy Michała Czyża jako wiecznie niepewnego, gdzie podążyć Bernarda Marxa, i miękki sarkazm Pawła Ferensa – Helmholtza. Zapamiętamy dwie kukły uosabiające tamtą władzę: Marka Szkodę (Dyrektor) i Wojciecha Rusina (wszechobecny, wiszący nad sceną komisarz Mond). Bo o tę władzę, niemal absolutną, chodzi tu także. Ten ostatni odsłania jednak na koniec swoją inną twarz: nie pozbawionego ironii obserwatora ludzkich słabości wprawiającego wszakże dzięki swoim obserwacjom machinę w ruch.

Postaci mniej lub bardziej zaangażowanych kobiet kreują Edyta Ostojak (Lenina), Beata Passini (Fifi), Kamila Janik (Fanny) i Jowita Stępniak (upiorna liderka rytuałów nowego społeczeństwa, Przewodniczka). Krzysztof Olchawa jako cyniczny Henry Foster, naukowiec i funkcjonariusz w jednym, dopełnia tej panoramy.

Dyrektor Redbad Klynstra wierzy, że ten spektakl jest dobrą okazją do dialogu z różnymi stronami, skoro i ludzie lewicy i prawicy znajdują w nim odbicie swoich obaw. Mam wrażenie, że może nie socjalni lewicowcy, ale współcześni progresiści mogą widzieć w tej opowieści swoje cele i ideały w cieniu większych podejrzeń niż nieufni wobec społecznych inżynierii konserwatyści. Ale wiara w wartość takiego dialogu wydaje mi się czymś ożywczym.

Piotr Zaremba

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.