O życiu wielkiego Pianisty Władysława Szpilmana opowiada jego syn, Andrzej Szpilman [CZĘŚĆ I]

Czytaj dalej
Marcin Zasada

O życiu wielkiego Pianisty Władysława Szpilmana opowiada jego syn, Andrzej Szpilman [CZĘŚĆ I]

Marcin Zasada

Z Sosnowca do Weil am Rhein jest 1200 km. Tam, na styku Niemiec, Szwajcarii i Francji, znalazłem wyjątkowego dentystę. Gdy umawialiśmy się na pierwszą rozmowę, Andrzej Szpilman, syn słynnego, pochodzącego z Sosnowca Władysława Szpilmana, miał akurat przerwę między pacjentami. Potem opowiedział mi niejedną cudowną historię. CZĘŚĆ I ROZMOWY

Jakiego pytania nikt nigdy nie zadał Andrzejowi Szpilmanowi?
Jestem otwartym człowiekiem. Jeśli jest takie pytanie, na pewno już je usłyszałem.

To trudno jest być Andrzejem Szpilmanem?
Czy trudno jest być mną?

Synem Władysława Szpilmana.
Niech pomyślę... Nie, nietrudno. Ale ojciec nauczył mnie, że w życiu zawsze jest wiele do zrobienia. On nie uznawał czegoś takiego jak emerytura, do swych ostatnich dni był aktywny. Nie miałem nawet możliwości, żeby odwiedzić grób taty na 105. urodziny (Władysław Szpilman urodził się 5 grudnia 1911 r. - przyp. red.), bo siedziałem na seminarium naukowym na temat implantologii koło Freiburga. Jestem lekarzem dentystą, muszę pilnować wiedzy o nowych metodach leczenia. Tylko mama była na cmentarzu.

Jak się miewa pani Szpilman?
Dziękuję, świetnie. Mama jest z długowiecznej rodziny (dr Halina Szpilman skończyła w tym roku 88 lat - przyp. red.). Józef Grzecznarowski, jej ojciec, a mój dziadek, jeszcze jako 90-latek budował Radom. Swoją drogą, to jest dopiero życiorys - tworzył Polską Partię Socjalistyczną, walczył z caratem, był skazywany na karę śmierci i dożywocie, 11 lat spędził na katordze, z której uwolniła go Rewolucja Lutowa. W międzywojniu był posłem na Sejm i prezydentem Radomia. Potem 6 lat obozu koncentracyjnego. Po wojnie sprzeciwiał się połączeniu PPS z PPR, powstaniu PZPR, bo był socjalistą, ale i antykomunistą. Za to go zresztą wyrzucili z Sejmu. Jego nazwisko nosi największa aleja miasta…

Aż dziw bierze, że komuś jeszcze nie przyszło do głowy, by go dekomunizować.
Grzecznarowskiego nie usunie żadna dekomunizacja, bo to nie był żaden komuch, tylko patriota. A jeśli komuś coś takiego przyjdzie do głowy, to chyba znak, że Polska przestała istnieć.

Na Śląsku jeszcze niedawno sondowano usunięcie z cokołu wojewody Jerzego Ziętka.

Ziętek, Gierek… Ja mam skomplikowane spojrzenie na tę historię. Nie ma co mówić o niepodległym państwie przed 89 rokiem, bo jego władza była tylko reprezentacją władz radzieckich, a w niej roiło się od hołoty. Ale ci ludzie, wykorzystując swoją pozycję, mogli się o wiele bardziej wzbogacić. Może pozostały u niektórych z nich resztki przyzwoitości. Nie wiem, czy to wina polskiego bałaganu, ale ci sami ludzie mogli też znacznie bardziej utrudnić nam życie. Enerdowcom żyło się gorzej również dlatego, że byli ofiarami swojej skrupulatności. A już, pomijając okoliczności, ja w tamtych czasach byłem młody - ważniejsze od polityki były dla mnie przyjaźń, miłość, kobiety. Powiem panu, że żyliśmy w komunie lepiej niż w zachodnich Niemczech, bo nieistotne były wartości materialne.

Muzyka?

Też. Ale nikt z mojej rodziny nie był uzależniony od działalności artystycznej w Polsce. Co prawda ubecja próbowała niszczyć Szpilmana - gdy w kraju władza rozdawała honory, ojca regularnie pomijano - ale on jeździł po świecie i zarabiał, nie musiał liczyć się z żadnymi pseudopersonami z komitetów. Mnie do pisania piosenek, bodaj w 1976 roku, namówił Jurek Suchocki (muzyk współpracujący m.in. z Lady Pank i Urszulą - przyp. red.). Ojciec do mojej kariery muzycznej nigdy ręki nie przyłożył, a jeszcze gdy chciałem zdawać na Akademię Muzyczną i wydawało mi się, że dostanę się bez problemu, zostałem odrzucony. Potem dowiedziałem się, że włączył się w to mój tata. Ustalił z dziekanem, którego znał i którego syn też miał zamiar przystąpić do egzaminu, że to niezbyt mądre i powinniśmy znaleźć sobie normalny zawód.

Tak został pan dentystą?
To nie było znowu takie dziwne. Moja mama jest lekarzem. Ale nawet później zajmowałem się muzyką dla zabawy.

A gdy przychodzą do pana pacjenci, to pytają o ojca, o „Pianistę”?
Pytają, najczęściej Niemcy. Władysław Szpilman jest jednym z najbardziej znanych Polaków na świecie. Nie chcę porównywać jego popularności z Lechem Wałęsą czy Janem Pawłem II, ale dzięki „Pianiście”, dzięki zekranizowanym przeżyciom mojego ojca, miliony ludzi na całym globie uświadomiły sobie pełnię wojennego dramatu w Polsce. Film Polańskiego to aksjomat wiedzy na ten temat, na temat niszczenia naszego kraju, naszej świadomości społecznej, ludzkiej, humanistycznej przez hitlerowskie Niemcy.

Pan ojca w tym filmie odnalazł?
Ojciec przeżył wojnę, ale gdybym tego nie wiedział, znając go tak dobrze, nigdy nie podejrzewałbym go, że był w stanie przetrwać to piekło. Jak widać jednak, ekstremalne sytuacje pozwalają ludziom wygenerować nadludzkie siły. Osobiście? Najbardziej wstrząsające było dla mnie zobaczenie tego jako świadek, nie tylko jako syn, który mógł wcześniej rozmyślać czy wyobrażać sobie, gdzie był i co robił Władysław Szpilman - podczas okupacji, w getcie, w trakcie wypalania Warszawy.

Polański dobrze sportretował pańskiego ojca?
„Pianista” jest absolutnie identyczny z jego przeżyciami. Adrien Brody (ekranowy Władysław Szpilman - przyp. red.) był na planie precyzyjnie kierowany przez Polańskiego. On jest specyficznym reżyserem, wyjątkowym, jednym z najwybitniejszych w historii kina - aktor, jeśli chce z nim współpracować, musi zrezygnować z własnej osobowości, musi się poddać. Polański pokazywał każdemu aktorowi każdą scenę, jak ma ją zagrać. To dlatego „Pianista” jest tak starannym przeniesieniem wizji Polańskiego na ekran. I dzięki temu, być może, jego dzieło jest tak perfekcyjne i stało się tak ważne w powszechnym zrozumieniu polskiej tragedii wojennej.

Ojciec dobrze znał Polańskiego?
Ojciec lubił Polańskiego. Znał jego twórczość, bo przecież w Polsce każdy cywilizowany człowiek musiał ją znać. Był nawet na premierze „Gorzkich godów”.

Znali się osobiście?
Tak. Kiedyś w Los Angeles, gdy tata gościł u Bronisława Kapera (polski kompozytor muzyki filmowej, laureat Oscara za muzykę do filmu „Lily” w 1954 roku - przyp. red.), bodaj po raz pierwszy zjedli razem obiad. Później widywali się w Warszawie, w Klubie Literatów. Tak na marginesie - z samych ciekawych spotkań i znajomości ojca złożylibyśmy ciekawą historię. Opowiadał mi na przykład, jak poznał w Berlinie Alberta Einsteina.

Jak?

Kuzyn ojca był szefem orkiestry kameralnej w Berlinie. Przychodziło tam wielu wybitnych ludzi. Hindemith, Feuermann… I Einstein tam przychodził, „popitolić” na skrzypcach. Dosłownie, bo ponoć pitolił straszliwie.

Wracając do Polańskiego - czy dzięki znajomości z Władysławem Szpilmanem sprawił, że Brody - swoimi gestami, mimiką, głosem - choć trochę przypominał panu ojca?
Nie. Pod tym względem nie bardzo, przynajmniej jeśli chodzi o Władysława Szpilmana, którego ja znałem. Trudno mi zresztą wyobrazić sobie tego Władysława Szpilmana sprzed wojny. Natomiast co do Brody’ego - byłem w Hollywood prawie dwa lata, gdy produkowałem tam album Wendy Lands z piosenkami ojca, wydany teraz przez Polskie Radio - i promowaliśmy z nim film w Ameryce, a Polańskiego, ze zrozumiałych względów, w USA nie było. Wtedy zaprzyjaźniłem się z Adrienem. Pamiętam, jak siedzieliśmy razem na rozdaniu Złotych Globów. Przy jednym stoliku ja, Adrien i zjawiskowo piękna kobieta, od której nie mogłem oderwać wzroku. Zapytałem go potem o nią, a on na to: „Nie wiesz, przecież to Halle Berry!”.

Każdy mężczyzna wie, jak wygląda Halle Berry.
No tak, teraz już wiem. Muszę dodać, że Brody to bardzo zdolny aktor, a w „Pianiście” pokazał aktorstwo najwyższej próby. Z tego, co słyszałem, Polański myślał o kilku kandydatach do roli mojego ojca, między innymi o Harrym Connicku Jr., który jest nie tylko aktorem, ale i muzykiem. Oraz Ralphie Fiennesie z „Angielskiego pacjenta”. Nie jestem specjalistą od kina, ale wydaje mi się, że Brody świetnie wywiązał się ze swojego zadania. Choć to ocena emocjonalna, osobista.

Myśli pan, że „Pianista” spodobałby się tytułowemu pianiście?
Nie mógłby tego filmu zobaczyć, byłoby to dla niego zbyt bolesne przeżycie. Polański czuł, że również dla nas to bardzo delikatna sprawa, dlatego przed premierowym pokazem w Cannes nikomu nie pokazał „Pianisty”. No, prawie nikomu, bo słyszałem, że wyjątek zrobił dla prezydenta Busha.

George’a W. Busha?
Tak, on mieszkał wtedy w hotelu Marriott, Polański też wynajmował tam apartament. Ale chodzi o to, że aktorzy, producenci, również moi bliscy - wszyscy „Pianistę” zobaczyli w całości w Cannes. I dla mnie na przykład niezwykła była możliwość zetknięcia się z rodziną, której nigdy nie poznałem. Z rodzicami ojca, czyli moimi dziadkami, z jego bratem - moim wujem Henrykiem, z którym tata pisał piosenki… Sceny z tego filmu w pewnym sensie zastąpiły mi wspomnienia, których nie miałem. Pan ma dziadków?

Już nie.
To proszę sobie wyobrazić, że od dzieciństwa nie ma pan nikogo z jednej strony. Ani jednej osoby oprócz ojca. W pewnym czasie, w pewnych kręgach w Polsce to było normalne, bo jak ludzie nie zginęli we wrześniu ‘39, to zostali zgładzeni w obozie lub łapance, albo polegli w partyzantce. Niewiele było rodzin w Polsce, które nie były w ten sposób naznaczone. I dzięki „Pianiście”, uniwersalnie niemal wyłącznie dzięki temu filmowi, to nieszczęście, które spadło na nasz kraj, stało się bliskie i zrozumiałe pod każdą szerokością geograficzną.

Na tym panu najbardziej zależało?

To oczywiste. Jestem dziś gościem w niemieckiej szkole. Wchodzę do klasy, tam kilku Niemców na 30 osób, nie ma spadkobierców wojennego cierpienia. Są muzułmanie, jest cały przegląd narodowości i co? I oni wszyscy ten film widzieli i płakali. Książka ojca, na podstawie której powstał „Pianista”, wyszła w 40 językach. Właśnie podpisałem wydanie w Słowenii i Turcji. Jakiś czas temu wrzuciłem do YouTube’a film z ojcem grającym Nokturn Chopina. Obejrzało go 3,5 miliona ludzi. Ten fenomen nie przestaje mnie zaskakiwać.

Trudno mi uwierzyć, że pan sam dopiero jako 12-latek poznał prawdę o wojennym dramacie ojca i reszty rodziny Szpilmanów.
Tak było! Żyłem w Warszawie i nikt spe-cjalnie nie uświadamiał mnie, że jestem Żydem. A gdy ktoś to już zrobił, nie traktowałem tego poważnie, myślałem, że po prostu chce mnie obrazić. Pewne rzeczy zacząłem uświadamiać sobie dopiero po wydarzeniach z marca 1968 roku. U mnie w domu, u ciotki na regale, też zauważyłem książkę: „Śmierć miasta”. Autor: Władysław Szpilman.

I to z książki dowiedział się pan…?
Tak, z książki. Bo wie pan, nas wychowywano w dużym dystansie do tego, co robił i co przeżył ojciec. Jego kariera nigdy nie była dla mnie obiektem fascynacji, bo tata sam traktował to tylko jako pracę. Więc przeczytałem tę książkę jako 12-latek, później oswajałem się z tą historią i długo nie miałem śmiałości, by zadawać pytania. Do „Śmierci miasta” powróciłem po latach, myśląc o ponownym wydaniu. Ale gdy do tego usiadłem, okazało się, że ów pamiętnik, choć faktograficznie znakomity, po prostu nie ma dobrego poziomu literackiego, na co zresztą narzekali wydawcy. Skontaktowałem się z Jerzym Waldorffem. Pytam, czy poprawiłby polskie wydanie. On na to: „Poprawić? Nie trzeba”. Po dwóch dniach oddzwonił: „Tak, to trzeba zrobić, ale ja nie mam siły. Niech pan się za to zabierze”. „Ja? Ja jestem dentystą, a nie literatem”. Waldorff rzucił tylko: „Spokojnie, pan sobie z tym najlepiej poradzi”. Zajęło mi to pół roku. W 1998 r. w Niemczech debiutował „Pianista”, 2 lata później książka trafiła do Polski.

Udało się panu pomówić z ojcem o wydarzeniach, które opisał?
Zdążyłem, na szczęście. Z naszym życiem bywa tak, że synowie tracą ojców, z którymi nie nawiązali bliższych kontaktów. Nigdy. Nowe wydanie „Pianisty” to było coś, co Andrzej Szpilman mógł zrobić najlepiej dla Władysława Szpilmana. Po premierze książki przejechaliśmy z tatą przez Niemcy, od jednego spotkania z czytelnikami do drugiego. Mieliśmy mnóstwo czasu, wieczorami chadzaliśmy razem na wódkę, na piwo, na kotleta i nadrabialiśmy to wszystko, co wcześniej nam uciekło. Wtedy, przysięgam - z własnym ojcem raz jeszcze przeżyłem młodość. Jego i swoją. Wspaniałe. Nigdy tego nie zapomnę.

A jakim był ojcem w czasach pańskiej pierwszej młodości?
Świetnym, bardzo kochającym. To był spokojny człowiek, tolerancyjny. Nigdy do niczego mnie nie przymuszał, rozumiał, że gdy czegoś nie chcę, to nie, moja sprawa. Gdy nocowały u mnie koleżanki, rano jedliśmy razem śniadanie. Dlatego do samego wyjazdu za granicę mieszkałem z rodzicami.

Czego się pan o nim dowiedział później, spędzając z nim więcej czasu?
Na przykład zapytałem go kiedyś: „Co cię w tych gruzach Warszawy trzymało przy życiu?”. Co? Muzyka. Tylko muzyka i to pod każdym względem. Nie tylko jako ucieczka, jako miejsce, w którym można było się schować myślami. Ale przecież ludzie z Polskiego Radia, którzy byli z ojcem muzycznie powiązani, albo inni, którzy podziwiali go jako artystę, pomagali mu przez całą wojnę. Muzyka ocaliła mu życie, gdy w gruzach Warszawy spotkał Wilma Hosenfelda, niemieckiego oficera, który dostarczał mu jedzenie.

A czy ojciec opowiadał o rodzinnych stronach?
O Sosnowcu? Pan nawet nie wie, ile ja się o nim nasłuchałem. Dla mojego dziadka Samuela, znakomitego skrzypka, Sosnowiec był najlepszym miejscem na Ziemi! Całe życie żałował, że z niego wyjechał - narzekał na Warszawę, nigdy jej nie lubił i tym mocniej idealizował wspomnienia o Sosnowcu. Między innymi dlatego Samuel nie chciał za mocno oddalać się od rodzinnego miasta, licząc, że jeszcze do niego wróci. W Sosnowcu było mu dobrze, powtarzał, że tam ludzie naprawdę kochali muzykę i cenili jego grę, skrzypka orkiestry zespołu operowego przy katowickim Teatrze Polskim. No i piwo… Ono w Sosnowcu było ponoć najlepsze, bo w Warszawie, jak twierdził, serwowano zamiast piwa obrzydliwą lurę. Babcia natomiast była pianistką, grała w sosnowieckim teatrze.

W Sosnowcu do dziś stoi kamienica, w której wychował się i uczył się gry Władysław Szpilman.
Targowa 18, pamiętam. Dziadkowie wyjechali do Warszawy dopiero po 1935 roku, gdy ojciec dostał pracę w Polskim Radiu. Ojciec też miał do tego Sosnowca słabość. On też nigdy by z niego nie wyjechał, gdyby nie to, że musiał przeć naprzód. Zresztą, po Warszawie jego kolejnym przystankiem powinien być Hollywood…

Mówił pan, że dziadek dojeżdżał do Katowic?
W przedwojennych Katowicach ludzie kochali muzykę tak samo jak w Sosnowcu. Dało się tam ponoć odczuć wyjątkowy powiew nowoczesności. Dziadek znał miasto doskonale, bo przez lata bywał tam codziennie. Gdy miał przedstawienie w piątek wieczorem, służąca musiała wynosić mu skrzypce z domu, żeby sąsiedzi nie widzieli, że Szpilman idzie w szabas do roboty. Wychodziła parę minut przed nim, a daleko od Targowej, gdzie już nie sięgał wzrok nikogo znajomego, Samuel dostawał instrument do ręki i mógł z czystym sumieniem ruszać na spektakl.

Pan z takim rodowodem, w dodatku mieszkając na samej granicy trzech państw (w Weil am Rhein w Niemczech, tuż przy granicy ze Szwajcarią i Francją), rozumie tę specyfikę śląsko-zagłębiowskiego pogranicza?
Moi rodzice się o to zatroszczyli. Mama pilnowała, bym dbał o swoje radomskie korzenie, tata postarał się, żebym nie zapomniał o Sosnowcu. Pewnego dnia, a pamiętam ten dzień dokładnie - było to wiosną 1977 roku, powiedział do mnie: „Pojedziemy tam razem”. Rzadko miewał takie pomysły, dlatego wiedziałem, że dla niego to coś ważnego. Oficjalnie chodziło o kawałek ziemi, który należał do nas jeszcze po dziadkach. Ale ojciec nigdy się tym nie zajmował, nie angażował. On po prostu chciał pokazać mi miejsce swojej młodości. Pamiętam, że tamten Sosnowiec miał swój urok, duże, całkiem bogate miasto. Gierek chyba dbał, żeby się rozwijało.

Wie pan, że pamięć o pańskim ojcu jest dziś ważnym składnikiem tożsamości Sosnowca?
To bardzo miłe i poruszające. Szpilman, Kiepura - Sosnowiec szczyci się ludźmi związanymi z tym miastem. Na marginesie, ojciec kiedyś wspominał mi, że poznał Kiepurę, podczas jednego z koncertów we Włoszech.

A usłyszał pan od niego coś o hanysach i gorolach?
Wtedy to było dla mnie dość abstrakcyjne. Dopiero gdy w latach 80. mieszkałem w Hamburgu, zacząłem poznawać rzesze Ślązaków, którzy tam wtedy przyjeżdżali. Cudowni ludzie - z charakterami, dowcipni, bystrzy, szczerzy… Był taki jeden gość, którego uwielbiałem. On drobny, a żona dość gabarytowa. I kiedyś mówi mi, gdy stęskniony czekał, aż wróci z Polski: „Jak przyjedzie, to wejda na szafę. A jak się położy na łóżku, to byda na nią skakoł”. Czy to można sobie w ogóle wyobrazić? Większość tych Ślązaków, co naturalnie pozwalało mi znaleźć z nimi wspólny język, to było towarzystwo jak moja rodzina - z urwanymi życiorysami. Oni myśleli po swojemu, mówili po swojemu...

Jak pan ich wtedy odebrał - po prostu jako Polaków, po prostu jako Ślązaków czy jeszcze inaczej?
Trudno to jednoznacznie ocenić, bo my, także mentalnie, jesteśmy strasznie nieuporządkowani w tych sprawach. Polska nigdy nie była krajem jednonarodowym, mieszkali tu Żydzi, Łemkowie, Ukraińcy, byli Ślązacy… Sowieci zadbali jednak o to, by w ogóle nie było takiego tematu. A Polska nie może być nieotwartym krajem - to zawsze kojarzy się ze złymi czasami. Ameryka funkcjonuje, choć składa się z samych mniejszości.

W Polsce, a szczególnie na Śląsku, z jego historią, to nie jest takie proste.
Na Śląsku, pan mówi… Był taki znany dziekan wyższej szkoły muzycznej w Warszawie, który urodził się w Berlinie. W latach 30. I teraz przenosimy się do gomułkowskiej Polski - jacyś funkcjonariusze wołają tego wykładowcę i pytają go: „Mamy tu taką nieścisłość w papierach, obywatelu. Obywatel urodził się w Berlinie”. On, skonsternowany, odpowiada, że nie rozumie, w czym problem. „No problem w tym, obywatelu, że nam się tu rubryka nie zgadza”. „Ale jaka rubryka?”. „Rubryka! Berlin? Ale który Berlin!? Musimy w rubryce wpisać, czy pan się urodził w NRD, czy w Berlinie Zachodnim!”.

Jak Himilsbach, który w dowodzie miał urodziny 31 listopada. Na tej samej zasadzie Śląsk chce rzekomo przyłączyć się do Niemiec.
Nasza powojenna historia, czasy radzieckiej okupacji nie pozwoliły jeszcze na uporządkowanie relacji pomiędzy centrum i regionami. W Polsce mamy dziwną, patologiczną wręcz sytuację w myśleniu o regionalności. Są rzesze ludzi, którzy są lokalnymi patriotami i oni są najczęściej niezależni od doraźnej polityki. To oni nie dadzą Polsce zginąć, bo nawet jak się władza zmienia, to wartości, ludzie, bohaterowie w regionach, w miastach są ponadczasowi. A nad tym wszystkim jest jakaś państwowa aparatura urządzona na centralistyczny wzór radziecki, która ciągle te regiony, ich historię chce urządzać na nowo. To wszystko chyba gorsze od komunizmu, bo system, nad którym czuwała władza ludowa, wypracował przynajmniej pewne elementy samozachowawcze. Wtedy nikt nie wpadał na pomysł, by dyrygentem orkiestry uczynić muzyka z siódmego pulpitu. Żeby zostać dyrektorem fabryki, trzeba było mieć wykształcenie ekonomiczne i wiedzę na temat tego, co produkują.

A dziś?
A dziś figurą w Ministerstwie Obrony Narodowej może być były pomocnik z apteki bez wykształcenia. Minister Gliński chce dekretem kręcić patriotyczne filmy. W PRL przynajmniej w tej sferze dominowali przedstawiciele przedwojennej kultury. Taki Hadyna. Stanisław Hadyna. Pan jest ze Śląska, to pan wie, o kim mówię.

Poznał go pan?
Na początku lat 70. poznaliśmy się w Zakopanem, w Zaiksie, gdzie wszyscy artyści i ich rodziny spędzali wakacje. Hadyna był wyjątkowym człowiekiem i rozmówcą. Chodziliśmy razem pod Krokiew, gadaliśmy o ludzkich rzeczach. Artyści często tak mają, że potrzebują wokół siebie ludzi młodych - nawet nie dla wymiany intelektualnej, co dla samego przebywania w ich towarzystwie. Tak przedłużają własną młodość. Sam to po latach zrozumiałem. Hadynę, pana w złotych okularach, do dziś mam przed oczami. To był właśnie żywy przykład wielkości przedwojennej polskiej kultury. Proszę wybaczyć, ale przy nim uwielbiany na Śląsku Kazimierz Kutz to raczej nie ten format. Bystrzak, ale niezbyt elegancki, za to, jak sądzę, zbyt głośny i zbyt zakochany w sobie.

Andrzej Szpilman
28 marca tego roku skończył 60 lat. Syn Władysława Szpilmana, wielkiego pianisty i kompozytora. Urodzony w Warszawie. Z wykształcenia lekarz stomatolog, z zamiłowania muzyk, kompozytor, autor tekstów i producent. Zanim w 1983 roku wyjechał robić medyczną karierę w Hamburgu, współpracował z Polskim Radiem, pisząc piosenki dla takich artystów, jak Irena Santor, Grażyna Świtała, Hanna Banaszak, Janusz Kruk czy Oddział Zamknięty. Na emigracji tworzył m.in. dla Wolfa Biermanna i Wendy Lands. Wyprodukował także szereg płyt z muzyką swojego ojca. W 1998 roku wydał pamiętnik Władysława Szpilmana, zatytułowany „Pianista”, na podstawie którego Roman Polański nakręcił film nagrodzony trzema Oscarami.


CZYTAJ DRUGĄ CZĘŚĆ WYWIADU

Marcin Zasada

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.