Karina Obara

Obudźmy znów w sobie solidarność [recenzja]

Mocne, charyzmatyczne kwestie aktorek i aktorów wymagały nie tylko wysiłku psychicznego, ale i fizycznego. Na zdjęciu: w znakomitej formie Martyna Peszko Fot. Monika Stolarska Mocne, charyzmatyczne kwestie aktorek i aktorów wymagały nie tylko wysiłku psychicznego, ale i fizycznego. Na zdjęciu: w znakomitej formie Martyna Peszko (z lewej) i Małgorzata Trofimiuk.
Karina Obara

Ostatnią premierą Paweł Wodziński pokazał wierność swoim wartościom. I wielką odwagę.

Takiej premiery wieńczącej trzy lata działalności bydgoskiego Teatru Polskiego pod kierunkiem Pawła Wodzińskiego oczekiwali chyba wszyscy entuzjaści teatru zaangażowanego. Teatru, który boli, uwiera, podkłada lustro i pulsuje w skroni długo po. Wszystko w tym spektaklu nawoływało do wspólnoty: od dialogów, aranżacji po muzykę. Ale też krzyczało wwiercającym się w głowy widza pytaniem: dlaczego tak łatwo to wszystko spieprzyliśmy?

Projekt teatralny (performatywny) „Solidarność. Rekonstrukcja” w reż. Pawła Wodzińskiego, wychodząc od stenogramów I Zjazdu Delegatów Solidarności w Gdańsku w 1981 r., przedstawia Solidarność jako ruch, który został stworzony nie przez elity związkowe, ale przez 10 milionów członków we wszystkich regionach Polski, na zasadach demokracji bezpośredniej. Poznajemy na nowo, z perspektywy czasowej, deklarację programową Związku „Samorządna Rzeczpospolita”, która odwoływała się do idei samorządności politycznej i ekonomicznej, i szkicowała inną, alternatywną wizję Polski, opartą m.in. na samozarządzaniu przedsiębiorstwami, równym dostępie do świadczeń i usług publicznych, a także ochronie środowiska i rozwoju społecznym poprzez kulturę i edukację.

Trudno zrobić spektakl o twardej polityce, tak aby nie zaorała go publicystyka. Paweł Wodziński sprawił jednak, że widz nie tylko mógł poczuć się jak uczestnik jednego z najważniejszych zjazdów w historii Polski, ale też poruszył w nim najczulszą, dawno zapomnianą strunę - pragnienie skutecznego zrobienia czegoś razem.

Tytaniczna praca reżysera i aktorów widoczna jest tu w każdym elemencie scenicznym, który ostatecznie stwarza obraz nostalgicznej tęsknoty za wspólnotą wartości. Jej symbolami są poetyckie piosenki przywołujące dawną dumę z bycia narodem dążącym do zmiany, z którą utożsamia się większość. Jej chryzmatem są chóry, przemówienia, a zwłaszcza poczucie humoru wytrącające widza z niepojętego odrętwienia. Bo jeśli nie rozumie, co dzieje się na scenie, spieszy mu z pomocą nienachalna podpowiedź w postaci najważniejszych wydarzeń „zjazdu”. Z pomieszania pomagają mu się dźwignąć słowa, które już gdzieś słyszał, ale uległy zatraceniu, zafałszowaniu czy zwykłemu zapomnieniu w pędzie, w jakim żyjemy. Te hasła-wytrychy przywracają nam świadomość: „Naszym celem jest tak pomagać ludziom, by umieli pomóc sobie sami”; „Odwoływać i powoływać dyrektora może tylko rada pracownicza”; „O porządek dbać mają niezależne sądy”; „Kultura i oświata nie mogą być wykorzystywane do budowania politycznej jedności”.

Spektakl naszpikowany jest aluzjami - zarówno do obecnej sytuacji politycznej, jak i do klinczu, w jakim znaleźli się aktorzy i dyrekcja Teatru Polskiego. To jednak odniesienia potrzebne, świadczące o wierności obranej drodze zaangażowania społecznego, o udanym eksperymencie. Ten bowiem, mimo nacisków władzy, która zapomniała, skąd się wywodzi, powiódł się. Artyści kończą przedstawienie „Solidarność. Rekonstrukcja” z klasą, serwując widzom bonus w postaci dodatkowego nagrania. Rozliczają się w nim i z widzem, i z władzą. „Jakie mamy prawo, aby społeczeństwo nas utrzymywało?” - pada pytanie, na które odpowiedź jest wyzwaniem dla otwartych umysłów. Praktykowanie sztuki jest jak praktykowanie nauki. Rozwija język i postrzeganie świata. Nie jest nam z tym wygodnie, ale nie ma innej drogi, by dowiedzieć się, w jakiej kondycji się znajdujemy. I dlaczego tak łatwo nam przyszło zapomnieć, jak pokonywaliśmy swój Rubikon.

Finisaż trzyletniego programu Teatru Polskiego w Bydgoszczy wieńczy sukcesy Pawła Wodzińskiego, który niedługo przestanie kierować tą sceną. Dyrektor Wodziński wraz ze swoim zespołem przygotował na pożegnanie też dwie debaty, które sprawy kontynuacji teatru i co za tym idzie - społeczeństwa zaangażowanego wcale nie zamykają, lecz właśnie pozostawiają ją otwartą. Solidarność, autonomia i samoorganizacja należą jednak do ludzi, którzy zechcą się włączyć w twórczy nurt. Ale, żeby tak się stało, potrzebni są politycy nowej generacji, którzy umożliwią to społeczeństwu. O tym właśnie dyskutowali zaproszeni goście, poszukując sposobów rozwiązania takiej sytuacji, w której - jak teraz - społeczeństwo w Polsce istnieje, ale siebie nie widzi. - Pojęcie próżni socjologicznej wróciło - twierdzi Edwin Bendyk, publicysta "Polityki". - W Polsce najpierw dostrzegamy siebie, później rodzinę, następnie przyjaciół, których postrzegamy jak część rodziny, dalej jest długo, długo nic, a wreszcie naród, jako coś, za co trzeba umrzeć.

- Solidarność w Polsce jest znów możliwa i to się od czasu do czasu dzieje, jak np. w przypadku "Czarnego protestu" - przypomniała filozofka dr Ewa Majewska. - Opresja wobec kobiet, traktowanie ich jak inkubatorów wygenerowały protest w taki sam sposób, w jaki za czasów rodzącego się ruchu "Solidarność" strajki, które podyktowane były przekroczeniem linii granicznej wytrzymałości przez robotników. Profesor Staniszkis powiedziała kiedyś, że dzięki takim ludziom jak Adam Michnik, Lech Wałęsa mógł poczuć się inteligentem. Odwróciłabym ten sposób myślenia, zmieniła język. Moim zdaniem właśnie to dzięki takim jak Lech Wałęsa, Adam Michnik mógł poczuć się inteligentem.

Dr Krystian Szadkowski stwierdził, że aby budować potencjał przeciwko coraz bardziej opresyjnemu państwu i kapitalizmowi, powinniśmy nauczyć się skutecznie mobilizować. - Solidarność stawiała wyżej cele społeczne niż cele produkcyjne - mówił. - Wypracowała postulaty, które zostały zdradzone, choćby wizja człowieka integralnego, o którego się dba, by posiadał czas wolny na uczestnictwo w kulturze. Powinniśmy znów do tego nawiązać, aby przywrócony został aktywny stosunek człowieka do siebie i świata, polegający na zerwaniu z pasywnością.

Temu właśnie służyło zaangażowanie Teatru Polskiego w pokazywanie widzowi lustrzanego odbicia świata, w którym uczestniczy. Robił tak poprzedni dyrektor Paweł Łysak, kontynuował Paweł Wodziński wraz z zastępcą Bartkiem Frąckowiakiem. Ten ostatni też zrealizował na zakończenie premierowe przedstawienie "Workplace" na podstawie scenariusza Natalii Fiedorczuk. To zdolna artystka młodego pokolenia, która mimo wielu lat istnienia na scenie muzycznej, doczekała się uznania i zauważania dopiero po publikacji ksiażki "Jak pokochać centra handlowe" (laureatka Paszportu "Polityki"). Zespół TP wraz z Natalią Fiedorczuk złączyli się we wspólnej wizji programowej. Teatr ma przeniknąć widza do kości. Gdy się zaśmieje - to aż z przepony. Gdy zapłacze - dreszcz, który go przeniknie, będzie trwał w nim jeszcze długo po spektaklu. I znów eksperyment, fleszowe widzenie świata, w którym wariują prekariusze i ich rodziny. Trzy kobiety domagając się uznania kluczowych ludzkich wartości. Tu wzruszenie zastępuje ból trudny do zniesienia, gdy widzimy, że sami sobie ten świat urządzamy w biurowym piekle. Anita Sokołowska gra tak, że ma mokrą na plecach koszulę. Beata Bandurska i Magdalena Celmer uderzają w widza jak siatką z pomarańczami. Niby nie widać śladów, ale obrażenia wewnętrzne są rozległe. Sztuka zasiewa w widzu ziarno niepewności, z którego kiełkuje chęć zrobienia czegość, oddania jakiejś choćby maleńkiej cząstki siebie, aby nie ulec marazmowi sytego mieszczucha. Fiedorczuk bez wątpienia inspiruje się genialnym Davidem Fosterem Wallacem ("Inkarnacje poparzonych dzieci"?) i Georgem Saundersem ("Ucieczka z Pajęczej Głowy"?). Te dwa opowiadania jak ulał pasują do obnażenia, że z naszymi odczuwaniem i rozumieniem świata od dawna coś jest nie tak. Ale Fiedorczuk idzie jeszcze dalej i twórczo transformuje te przejmujące wątki. Po to jest teatr, jaki tworzą zaangażowani twórcy. Odchodząca dyrekcja dowiodła, że zrobiła wszystko, co mogła nawet w tak trudnych warunkach, w jakich przyszło jej tworzyć. Oczekiwania władzy naciskającej na budowanie teatru "przyjemnych doznań" musiały frustrować. Taki zespół jak ten Teatru Polskiego na pewno przetrwa. Tacy dyrektorzy jak Wodziński i Frąckowiak nie muszą udowadniać, że mają klasę. Będą nadal robili swoje. Jeśli nie na tej scenie, to na innej, ale szkoda wielka, że władza boi się eksperymentu. Podziemie, do jakiego władza chce zepchnąć sztukę, może lękliwym jeszcze bardziej zaszkodzić.

Karina Obara

Polityka, psychologia i kultura są ze sobą nierozerwalnie związane i dlatego fascynują mnie dziennikarsko. To, co ludzie wyprawiają na tych polach jest warte pokazania. Zdanie niech każdy wyrobi sobie sam:-)

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.