Katarzyna Kachel

Poeta, który bywa kanibalem

Poeta, który bywa kanibalem Fot. fot. Krzysztof Dubiel dla Instytutu Książki.
Katarzyna Kachel

Pisanie wierszy, które mają ocalać od zapomnienia, to jedna z tych prób, które zawszeskazane są na niepowodzenie. A jednak nie odbiera im to podstawowego sensu - mówi Marcin Sendecki, laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej za tomik „W”

Marcin Sendecki urodził się w 1967 w Gdańsku i jest autorem zaliczanym do grona najwybitniejszych twórców swego pokolenia.

Dorastał w Tomaszowie Lubelskim. W latach 1986-1990 studiował w Akademii Medycznej w Warszawie, a od 1990 do 1995 roku w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych był związany ze środowiskiem „bruLionu”, dwukrotnie wyróżniany w konkursach poetyckich organizowanych przez redakcję czasopisma. Debiutował w roku 1992 tomem „Z wysokości”

Opublikował kilka tomów wierszy, wraz z Marcinem Świetlickim i Marcinem Baranem zredagował w 1997 antologię „Długie pożegnanie. Tribute to Raymond Chandler”. Zredagował również antologię „Pogoda ziemi. Wiersze polskie po 1918 roku”

- Nie dziwi Pana, że w Krakowie dostał Pan nagrodę za wiersze o Warszawie?

- Dwa tygodnie wcześniej za tę samą książkę odebrałem we Wrocławiu nagrodę „Odry”, bardzo dla mnie cenną i zaszczytną. Nie sądzę więc, by te geograficzne okoliczności miały jakieś większe znaczenie i komukolwiek przeszkadzały. Zresztą, to chyba nie są „wiersze o Warszawie”, raczej wiersze, które „dzieją się w Warszawie”, a to jednak różnica.

- Nasz wywiad nie będzie ani za długi, ani za mądry. Bo ja, podobnie jak Pan, „im dłużej piszę, tym mniej”, a ironii, jak przytoczył Pan gdzieś zgrabnie, za diabła nie da się wytłumaczyć tym, którzy jej nie rozumieją. Tak więc zgoda?

- Proszę bardzo, nie widzę przeszkód.

- A kiedy ktoś pyta, co poeta miał na myśli, pisząc wiersz, to też Pan nie widzi przeszkód?

- Cóż, istnieje parę takich krępujących pytań. Podobne brzmi: co poeta chciał w danym tekście powiedzieć. Chyba nikt z piszących wiersze za takimi pytaniami nie przepada.

- Bo wtedy trzeba się obnażyć?

- Skądże znowu! „Obnaża się” wyłącznie ten, kto ma na to ochotę, i zazwyczaj robi to w bardzo przemyślany sposób. Chodzi o to, że takie pytania odwodzą uwagę od samego wiersza, kierując ją w rejony dla napisanego wiersza mało istotne. O sile albo słabości wiersza nie decydują intencje i pomysły autora, lecz ostateczny kształt jego tekstu i to, co się w nim dzieje, jak działa na czytelnika. Jeśli więc pierwszym impulsem przy lekturze wiersza jest chęć przełożenia jego tekstu, w całej jego znaczeniowej, składniowej, brzmieniowej złożoności i wieloznaczności, na jakikolwiek prosty komunikat, to istnienie wiersza traci właściwie swój sens.

- Gdybym jednak zapytała, co poeta miał na myśli, pisząc„W”, co bym usłyszała?

- Pewnie nic. Natomiast mogę powiedzieć, że „W” to odrobinę dziwny poemat złożony z 49 większych i mniejszych cząstek, który traktuje głównie o tym, co kiedyś przydarzyło się jego narratorowi, głównie w Warszawie, oraz o tym, jak w ogóle można tego rodzaju wspomnienia dziś przywoływać i zapisywać, bo takie pisanie w oczywisty sposób obarczone jest ryzykiem banału i pretensjonalności.

- Boi się Pan banału, czy może ów banał występuje jedynie „w funkcji pozornego odróżnorodnienia”?

- Banał jest rzeczą względną. Coś, zdawałoby się, całkowicie wyświechtanego może w nieoczywistym kontekście zyskać nowe znaczenie, odświeżającą jakość. Albo na odwrót. Materia jest delikatna, więc trzeba po prostu uważać na to, co się robi.

- Wkracza Pan w tę niebezpieczną przestrzeń z premedytacją czy w ochronnym pancerzu?

- To się przecież nie kłóci, prawda? Raczej wzajemnie warunkuje, bo jeśli ktoś zakłada - jak pani to ujęła - pancerz, to na ogół zdaje sobie sprawę z ryzyka. Pisanie to w ogóle sprawa dość ryzykowna - wprawdzie w normalnym świecie nikt poetom nie obcina głowy, za to łatwo można wyjść na głupka. Szczególnie, kiedy operuje się, tak jak w „W”, wspomnieniami.

- Z czego się to bierze?

- Czytała pani dedykację?

-Tak, dla Tomasza Gańki, który zmarł rok temu.

- I Cezarego Bema, który wciąż żyje. Śmierć Tomka sprawiła, że pisanie „W” musiało stać się jeszcze trudniejsze, niż to sobie zrazu wyobrażałem, bo wobec śmierci przyjaciela taniość czy pretensjonalny sentymentalizm byłyby i są jeszcze bardziej jaskrawe i kompromitujące.

- „Na pogrzebie ojca Tomek spytał krzątającego się w grobowcu grabarza: Ale pan wyjdzie, prawda?”.

- Tak rzeczywiście było. Grabarz, rzecz jasna, wyszedł. A zeszłego lata w tym samym grobowcu pochowaliśmy prochy Tomka.

- Marcin Świetlicki uważa, że nie ma książek, które zmieniają świat. Poezja nie ocala narodów ani ludzi. A Pan próbuje jednak ocalać.

-To jest jedna z tych prób, które zawsze skazane są na niepowodzenie, a jednak nie odbiera im to podstawowego sensu. Próba bardzo skromna, trochę jak u Gałczyńskiego, który to i owo chciał „ocalić od zapomnienia”, przy czym zdaję sobie sprawę, że jest to tylko krótkotrwały pozór jakiegokolwiek „ocalenia”.

- Ktoś zaprosił was kiedyś z Marcinem Baranem na obiad i „nalegał, byście, jako poeci, uratowali świat”. Pisze Pan: „Wzięliśmy to za żart i obróciliśmy w żart. Takie czasy”. Dziś są inne?

-Nie sądzę. Tylko nikt chyba już nie ma takich odważnych pomysłów.

- Jakie zatem znaczenie ma dla Pana czas miniony; papieros wypalony na peronie z Andrzejem Gwiazdą, bar, w którym nie był Pan od lat, muszynianka w szklance, czy ziemniaki z cząbrem?

- Im dłużej żyję, tym mocniej jestem w tym, co było. Coraz bardziej składam się z przeszłości i coraz dotkliwiej to odczuwam. Zresztą, pewnie każdy tak to musi przeżywać.

- To, co było, ma większe znaczenie niż to, co jest dziś?

- Trudno powiedzieć. Ale czasem po latach wydaje się nam, że teraz coś lepiej, głębiej rozumiemy. Albo dostrzegamy, że drobny detal rzeczywistości miał większe znaczenie niż nam się wtedy zdawało, a drobna sytuacja, której przyglądamy się dzisiaj, zaczyna skrywać w sobie symboliczny skrót.

- Zacytuję: „Było/jak było/ale mężczyźni nie chadzali/ w klapkach/ po ulicy/ rowerzyści/ nie pruli/ chodnikiem/ tatuaże/ mieli marynarze/ bandyci/ i Beckham”. I z innego wiersza: „Wszystko inaczej, chociaż trochę tak samo”. Inaczej, czyli gorzej czy lepiej?

-Inaczej, chociaż trochę tak samo. Nie piszę o lepszości czy gorszości, w każdym razie nie wprost. A co do pierwszego cytatu, to rzeczywiście można z niego odczytać różne moje niewinne upodobania i nieupodobania. To, że nie lubię na przykład chodzenia w klapkach, rowerów na chodnikach i tatuaży.

-Kiedyś jednak podzielił Pan świat na ten przedplastikowy i ten plastikowy. A to już jest wartościujące.

- Naprawdę? Nie pamiętam. Jakkolwiek było, to bardzo ogólne podziały. Inwazja „plastiku” i różnych głupot w istocie narasta, ale w każdych czasach jest coś irytującego i próbuję tego zbytnio nie fetyszyzować.

- Kiedy czytam: „Nie bądź vege, zjedz kolegę”, wydaje mi się, że drażnią Pana mody i trendy.

- To tylko żarcik, ale może nie tylko. Chciałbym, by tę książkę czytać w całości; pamiętać, że jej pojedyncze cząstki mają związek z innymi. Tak więc jeśli gdzieś wcześniej wspominam kumpla, który nie żyje, to tekst „zjedz kolegę”, odnosi się także do niego; do faktu, że przywoływanie go jest jakimś aktem kanibalizmu. Że wykorzystuję pamięć o kimś do wyprodukowania wiersza, który dodaje mi, powiedzmy, kulturowego kapitału. To oczywiście jedna z możliwości odczytania. Myślę, że w ogóle dobrze jest widzieć w książkach poetyckich stale aktualizującą się grę najrozmaitszych napięć pomiędzy poszczególnymi ich elementami.

- Mnie Pana wiersz: „Nic nie widać. Popatrzcie” zagrał z cytatem z „Alicji w Krainie Czarów”: - Czy widzę kogoś na drodze? Nikogo - rzekła Alicja/- Ach, żebym ja miał taki wzrok - powiedział z żalem Król/ Nikogo! Na taką odległość!? Ja przy takim świetle widzę tylko tych, co istnieją. I to połączenie nasunęło mi pytanie, jak Pan patrzy na świat?

- Myślę, że cytat z Alicji odwołuje się do tego samego paradoksu, do którego i mój krótki wierszyk. To jednak wcale nie ułatwia odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób obserwuję świat i jak różne perspektywy wpływają na jego odbiór. Może dlatego, że niespecjalnie się nad tym zastanawiam.

- Nie widzi Pan więcej?

- Nie sądzę, może troszeczkę inaczej. Może też słyszę trochę inaczej. A może tak jak wszyscy, tylko z całego kosmosu dźwięków i obrazów wyławiam rzeczy dla mnie interesujące, a dla innych nieważne? Zresztą, myślę, że każdy, kto pracuje ze słowami, jest na nie bardziej wyczulony i każdy na swój sposób.

- Wyczulony i ponury. Nad kilkoma Pana tekstami panuje noc, nie widać w nich ścieżek, trzeba się poruszać po omacku.

- Bez przesady. A poza tym i tak wszystko kończy się nocą i śmiercią, więc trudno demonstrować ekstatyczną wesołość.

- Naszym przeznaczeniem jest w tym wszystkim trwać?

- Nie mam innego pomysłu. I, oczywiście, jest sporo drobnych radości, którymi warto się cieszyć.

- Niektóre Pana wiersze mnie rozweseliły.

- Bardzo mnie to cieszy. Nie chodzi mi o to, żeby się czytelnik zapłakał na śmierć.

- Alicja kiedyś rzekła: „Nie powinnam była tyle płakać. Spotyka mnie teraz za to taka kara, że mogę się utopić w swoich własnych łzach”. Myśli Pan, że to dobry koniec rozmowy?

WIDEO: Magnes. Kultura Gazura - odcinek 10

Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.