Rave w latach 90. był głosem pokolenia. Dziś znów wraca

Czytaj dalej
Fot. materiały prasowe
Agaton Koziński

Rave w latach 90. był głosem pokolenia. Dziś znów wraca

Agaton Koziński

To była rewolucja kulturowa. Rave’y w latach 90. były nielegalne, niedostępne. Tak stały się muzyką pokolenia - mówi Tomasz Roehr, jeden z najbardziej znanych DJ-ów lat 90. W klubach występuje pod pseudonimem DJ Dreddy.

Od czego to się właściwie zaczęło?
Dokładnie w 1990 r. Studiowałem wtedy w Anglii - i nagle wtedy ruszyły imprezy z muzyką elektroniczną. Trafiłem na jedną z nich i tak wsiąkłem.

Co grali na tej imprezie? Albo może kto grał?
Wtedy nie było tylu stylów, subkategorii muzycznych jak teraz.

Wszystko było po prostu techno?
Anglicy określali to jako „happy hardcore” lub „breakbeaty”, nie komplikowali. Akurat tamten okres był pod tym względem rzeczywiście wyjątkowy.

Marcelo Zammenhoff „Manifest”, 1998
Tomasz Roehr (DJ Dreddy) - DJ, organizator imprez klubowych. Nagrywał płyty solo i razem z grupą Tromesa. Legenda polskiej sceny rave lat 90.

Na czym ta wyjątkowość polegała?
Mieszkałem wtedy w miasteczku Cantenbury pod Londynem, robiłem tam maturę. Swoją drogą stamtąd wywodzi się słynna wytwórnia Moving Shadow.

Wydali choćby „Timeless” Goldiego.
Goldie zaczął u nich nagrywać, ale ostatecznie wydał ten album w FFRR Records. Ale to dopiero 1995 r., ja natomiast poznałem chłopaków z tej wytwórni pięć lat wcześniej - a przez nich muzyków robiących zalążki break-beatów.

To od nich Pan poznał nową muzykę?
Nie, już wcześniej próbowałem coś robić. A koledzy mieli winyle,

Jakie? Co rządziło w klubach w czasie pierwszy rave’ów?
„Pump up the Volume” M/A/R/R/S, „Blue Monday” New Order, „19” Paula Hardcastle’a, czy hiciory KLF.

Ich „3 a.m. Eternal”, „What Time is Love”, czy „Justified and Ancient” były mega popularne też w Polsce. Dla wielu to był pierwszy kontakt z muzyką elektroniczną w latach 90. Choć to klimat bardziej jak DJ Bobo.
Ale wtedy tego się słuchało. Zresztą z tego, co słyszałem, teraz KLF planuje duży come bac. Właśnie przez taką muzykę wkręcałem się w kulturę elektroniczną. A na dobre wsiąkłem w nią na studiach w Anglii. Miałem fajną ekipę i razem jeździliśmy na sporo imprez. Bo sporo się wtedy działo.

Jak wyglądały te imprezy?
To były nielegalne rave’y, najczęściej organizowane na skłotach. Kulminacją tego było słynne Castlemorton blisko Malvern Hills w 1992 r. To był największy nielegalny festiwal w Anglii, a po nim brytyjskie władze w 1994 r zmieniły prawo o zgromadzeniach publicznych. Jeśli dobrze pamiętam, w tym akcie prawnym zapisano, że zabrania się zgromadzeń publicznych większych niż 10 osób słuchających jednostajnej muzyki.

Co się stało w Malvern Hills?
Proszę poszukać filmików na You Tube, naprawdę warto.

Oglądałem - wyglądało jak angielski Jarocin.
Tylko nie było tam punka, samo techno. Zjechało się tam mnóstwo travellersów, podróżujących ekip z własnymi soundsystemami. Nagle w jedno miejsce zjechało się mnóstwo takich ekip. Naszą paczką też się tam wybraliśmy.

Marcelo Zammenhoff „Manifest”, 1998
materiały prasowe W Muzeum nad Wisłą w Warszawie rusza wystawa „140 uderzeń na minutę. Kultura rave i sztuka w latach 90.”. Na zdjęciach obiekty z niej. Tu: Marcelo Zammenhoff „Parada Wolności”, lata 90.

Też mieliście soundsystem?
Nie, myśleliśmy, że to po prostu kolejna impreza, nic więcej. W jej trakcie się zdziwiliśmy, że tyle śmigłowców policyjnych nad nami lata - ale dopiero po powrocie do domu się dowiedzieliśmy, co się stało - i że ta impreza spowodowała poważne zmiany kulturowe w Wielkiej Brytanii.

W Polsce muzyka elektroniczna zdobyła popularność wraz ze sławą Prodigy. Jak Pan zapamiętał tamten okres u nas?
Pierwszy raz przyjechałem do Polski w 1992 r. - bo ja od siódmego roku życia mieszkałem zagranicą. Przyjechałem tylko na wakacje, ale miałem ze sobą trochę płyt. Polecono mi, by poszedł do klubu Filtry.

Na ulicy Filtrowej. Klub zamknięto bodajże w 1994 r.
Dwa lata wcześniej to był jedyny właściwie klub, gdzie puszczano muzykę elektroniczną. Przyszedłem do nich, powiedziałem, że przyjechałem z Anglii z torbą winyli i zapytałem, czy mogę u nich zagrać. Od razu się zgodzili. Wtedy nie było trzeba wiele, by móc zostać DJ-em.

Jednak wiele - trzeba było mieć torbę pełną winyli, w Polsce to była prawdziwa rzadkość.
Fakt. Także na początku grałem w Filtrach, później w Alfie na pl. Narutowicza w akademiku.

W legendarnym Alcatrazie, akademiku Politechniki Warszawskiej.
Tam imprezy robił Piotr Purzycki, który później zaczął je robić w Trendzie.

Tam trafiłem na swoje pierwsze techno-imprezy. Ten klub był prawie na Okęciu - i zawsze pełny. Że też ludziom chciało się tak daleko jeździć.
Bo też tamten klub jak na Warszawę robił wrażenie - fluorescencyjny wystrój, laser, który ktoś ściągnął z Niemiec. To robiło wrażenie. Ale klubów z elektroniczną muzyką pojawiało się coraz więcej. Hybrydy, Merlin, Rhisome...

Rhisome to jedyny klub, w którym puszczałem muzykę jako DJ. Krótko zresztą, bo szybko padł.
Niestety. Ale wtedy pojawiło się Blue Velvet. Na miejscu dawnego Amsterdamu - w piwnicy, na tyłach ASP.

Techno, hip-hop, grunge stały się muzyką wolności. Wpisały się w przemiany polityczne w Polsce pod 1989 roku

To był mały klub, ale zawsze był pełny. Techno chwyciło. Co sprawiło, że na początku lat 90. dwudziestolatkowie nagle zaczęli się bawić przy jednostajnym rytmie? Przecież kilka lat wcześniej słuchali punka i jeździli do Jarocina.
Bo to była rewolucja kulturowa.

Co ją wywołało?
Dwie rzeczy: nowa muzyka i łatwiejszy dostęp do miękkich narkotyków.

Patrzyłem trochę przez inny pryzmat. Po 1989 r. mieliśmy w Polsce całkowicie nową rzeczywistość - i niemal w tym samym czasie pojawiła się nowa muzyka, która stała się jakby podkładem pod transformację.
To też, techno stało się muzyką wolności. Choć nie tylko ona. Także hip-hop. Pamiętam z klubu Alfa DJ 600V, który to puszczał obok moich setów.

Nowa muzyka - techno, hip-hop, grunge - wybuchła na całym świecie na początku lat 90. Skąd ten fenomen? Dlaczego nagle w jednym momencie pojawiło się tyle świeżych brzmień?
Nagle, w jednym momencie muzyka niezależna zaczęła wchodzić do mainstreamu. Duża w tym zasługa MTV. Ta telewizja muzyczna powstała chwilę wcześniej i zaczęła być nośnikiem nowej muzycznej fali.

Wszystko należy tłumaczyć popularnością telewizji z teledyskami?
Nie, też zmianą pokoleniową. Generacja naszych rodziców miała swoje Summer of Love w latach 60., a nasza na przełomie lat 80. i 90.

Czyli atmosfera buntu, typowa dla każdego pokolenia, zbudowała popularność kultury rave?
Tak. Zawsze, gdy coś jest nielegalne, niedostępne, budzi ciekawość. Tak było w tym przypadku. Pamiętam imprezy organizowane gdzieś w lasach pod Warszawą. Odbijaliśmy na ksero kilkadziesiąt ulotek ją reklamujących, a potem przyjeżdżało 800 osób nie wiadomo skąd.

Rozmawiamy przy okazji wystawy o rave’ach lat 90. w Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
Nie zapowiada się ona na wielkie wydarzenie.

To, co z niej widziałem, nijak nie przypomina mi tego, co zapamiętałem z lat 90. Ale w takim razie umeblujmy tę wystawę. Co według Pana powinno się na niej znaleźć?
Na pewno te wszystkie fluorescencyjne bohomazy, które były właściwie w każdym klubie - wiadomo, to się łączyło z używkami i pobudzaniem zmysłów.

Dla mnie jednym z symboli tamtych lat jest krata, za którą grali muzykę DJ-je w Blue Velvet.
Tak, didżejki w Filtrach i Blue Velvet powinny być na takiej wystawie. Tak samo jak chill-out z Trendu. Umieściłbym też logotypy najważniejszych wytwórni, np. Harthouse/Eye Q, Moving Shadow czy Dragonfly w moim przypadku.

A okładki jakich płyt powinny się znaleźć na tej wystawie?
Laurent Garnier „Wake Up”, Jam and Spoon „Age of Love” oraz Jaydee „Plastic Dreams” - dwa ostatnie utworzy były mocne reklamowane przez MTV.

Bo mają obłędne teledyski - kwintesencja kwaśnych lat 90.
Właśnie. Jeszcze The Orb, oni świetnie czuli ten klimat.

Marcelo Zammenhoff „Manifest”, 1998
materiały prasowe CUKT (Centralny Urząd Kultury Technicznej) „Antyelekcja-Technodemonstracja” 1996

Co nam zostało dziś z lat 90.? To był wtedy czysty bunt młodych ludzi, którzy mieli dość ciągłego słuchania w radio Beatlesów i Rolling Stones, czy coś więcej?
Zdecydowanie więcej. Dziś mamy chociaż zdecydowanie więcej klubów niż było dwadzieścia lat temu. Owszem, muzyka zaczęła być bardziej komercyjna, muzyka elektroniczna jest dziś na listach przebojów. Ale jednocześnie kluby się specjalizują - jak ktoś szuka bardziej ambitnej elektroniki, to bez problemu ją znajdzie.

Tak, elektronika się skomercjalizowała. A co zostało z tych osób, które te 20 lat temu stały w kolejkach do Blue Velvet?
Przede wszystkim wtedy dzięki nim zaczęła się upowszechniać muzyka. Wcześniej była ona trudna do zdobycia i bardzo droga. W latach 90. dostęp do niej zaczął się demokratyzować. Choćby poprzez to, że pojawiły się łańcuchy ludzi, którzy nawzajem przegrywali sobie kasety.

Co to znaczyło: być gwiazdą w latach 90. jak DJ Dreddy? Tłumy dziewczyn, masa zaproszeń, wszędzie kumple?
Niestety, nic z tych rzeczy. Natomiast to, co nam się udało, to wydać płytę zagranicą - i przez to zaczęliśmy otrzymywać zaproszenia na występy w innych krajach, dzięki czemu mogłem zwiedzić kawałek świata.

Jak duży?
Byłem właściwie wszędzie poza oboma Amerykami. Grałem choćby w Japonii, Izraelu, RPA. A co ciekawe, znów zaczynam dostawać zaproszenia.

Jakie?
Żebym zagrał muzykę z lat 90. Widać wraca moda na lata 90. i starą muzykę transową - więc co jakiś czas ktoś mnie zaprasza. W Belgii nawet zrobiono reedycję dwóch pierwszych płyt, którą wydaliśmy jako Tromesa w latach 90-tych. Choć na co dzień zabawiam ludzi w inny sposób - prowadzę bar, jestem barmanem.

Teraz moda na lata 90. wróci pełną parą?
Nie wykluczam tego. Widać, że muzyka zakręciła pętlę i znów wracają transy, które rządziły w 90., a potem na długo znikły. Ale teraz znów remiksują „Age of Love”.

Z drugiej strony muzykę elektroniczną tańczy się samemu, jest mało socjalizująca. Mówi się: muzyka egoistów.
Niby każdy tańczy sam, ale każdy każdego widzi - i jest na przykład gotów pomóc, gdyby ten się potknął. Zawsze w klubie, na parkiecie panuje atmosfera jedności. PLUR - Peace, Love, Unity, Respect.

Po polsku - etos.
Tak. W kręgach transowych on cały czas obowiązuje. Byłem niedawno w klubie na Smolnej na występie Laurenta Garniera. I to czuć. Co chwila ktoś się ze mną witał, zaczynałem z kimś rozmowę z osobami, których nie widziałem 10-15 lat. Starzy znajomi z imprez, którzy gdzieś w pewnym momencie znikli - bo dzieci, bo praca, bo obowiązki - ale teraz znów wracają na parkiet.

Z tego, co Pan mówi, ciągle będą chętni, by się bawić przy techno. Kto będzie Rolling Stonesami tego stylu, grającym i po skończeniu 70 lat?
Jest kilku kandydatów. Może Prodigy? Laurent Garnier cały czas działa, podobnie jak Sven Vath, który jest już po pięćdziesiątce.

Był na Audioriver w Płocku rok temu.
Tak, słyszałem go - jeżdżę na Audioriver co roku od 11 lat. Karierę przed sobą ma też Plastikman, czyli Ritchie Hawtin.

Grał na Audioriver już dwukrotnie - i za każdym razem niesamowicie.
Jest jeszcze Carl Cox. Będzie im tym łatwiej, bo technologia ewoluuje tak szybko, że cały czas będzie możliwość wygenerowania nowych brzmień. Także ta muzyka szybko się nie skończy. Pewnie nigdy - zawsze będzie można zaproponować coś lepszego.

Agaton Koziński

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.