Jacek Wierciński, Anna Mizera

Rodzina z Mariupola po 2,5 roku w Gdańsku ma opuścić kraj

Rodzina z Mariupola po 2,5 roku w Gdańsku ma opuścić kraj Fot. Piotr Hukało
Jacek Wierciński, Anna Mizera

Czteroletni Eliasz w Gdańsku spędził ponad połowę życia. Z matką - Rosjanką i ojcem - Ukraińcem wyjechał z owładniętego wojną obwodu donieckiego. Pani Julia i jej mąż, Sasza przez 2,5 roku od zera nauczyli się języka i ułożyli sobie życie na Pomorzu. Gdy myśleli, że wreszcie odzyskali spokój w nowym domu, urzędnicy odmówili im statusu uchodźców i nakazali wyjazd z kraju.

Teraz ja to spróbuję powiedzieć tak, żeby nie zabrakło mi polskiego - zapowiada na wstępie pani Julia. Polskich słów rzeczywiście brakuje bardzo rzadko i chciałoby się powiedzieć, że tylko wschodni akcent wyróżnia tę opowieść. Ale są jeszcze samochodziki Eliasza schowane pod kołem zapasowym, droga z Mariupola do Gdańska jak z drewnianej tablicy ze słowami psalmu. I jedno bardzo brzydkie słowo: deportacja.

***

- 300 metrów od domu w naszym Mariupolu armia ukraińska zrobiła swój post. Tam były kontrole. Słychać było strzały. Naszą ulicą jeździły czołgi i sprzęt, a granica i front tylko 27 kilometrów dalej - wspomina 2014 rok pani Julia. Ma rosyjskie obywatelstwo, rozmowie przysłuchuje się Sasza - mąż, Ukrainiec, a synek - 4-letni Eliasz - ma podwójne obywatelstwo.

Chcieli uciec na Krym. Władze zamknęły tę granicę. Ale z dzieckiem tak żyć się nie dało, więc dwa i pół roku temu wrzucili do samochodu wózek chłopczyka, trochę zabawek. Żeby nie wzbudzić podejrzeń, nie mogli zabrać za dużo. Siedem samochodzików Sasza wetknął w bagażniku pod kołem zapasowym. Do tego letnie ubrania - w końcu lipiec, a oni udawali, że wyjeżdżają tylko na chwilkę, na wypoczynek. No i daleka droga. Posty i granica, a za nią już Polska. Tak w skrócie, bo w opowieści pani Julii nie ma krwi, strzały to tylko głuchy dźwięk, a o pozostawieniu za plecami trzydziestu lat dotychczasowego życia trudno coś powiedzieć. Ktoś zrozumie?

- Oni wyjechali z Ukrainy w trakcie działań wojennych. Ich opowieści o tym, co zobaczyli w obwodzie donieckim, były przerażające. Tutaj też mają pod górkę, ale już się zadomowili - mówi jedna z koleżanek.

Co się dzieje teraz z ich domem? Julia: - Nie mamy pojęcia. Nie ma kogo zapytać. Wszyscy krewni i znajomi z Mariupola wyjechali za granicę.

***

- Przez półtora roku w Gdańsku opiekowałam się dziećmi. Eliasza zapisaliśmy do prywatnego żłobka, żeby uczył się języka, kultury - mówi pani Julia. Teraz zrobiła nostryfikację dyplomu psychologa Uniwersytetu Moskiewskiego, jest stażystką w przedszkolu przy Centrum Terapii Autyzmu i śmieje się, że jak w pracy powiedziała, że będziemy o nich pisać, to każdy chciał coś dodać od siebie.

Sasza pracuje w budowlance, wykonuje docieplenia stropów, ma umowę o pracę. - Szybki, sumienny, pracowity. Koledzy go lubią - mówi pan Marek, jego szef.

***

„Aktualnie bardzo ważna jest ścisła współpraca rodziców z psychologiem oraz nauczycielem w celu poprawy funkcjonowania chłopca. Chłopiec jest w trakcie procesu diagnostycznego. Bardzo ważna dla oddziaływań terapeutycznych jest stałość otoczenia i przewidywalność zdarzeń w środowisku, w jakim znajduje się chłopiec. Zmiana środowiska powodująca dodatkowe sytuacje stresowe oraz kolejny proces adaptacyjny mogą niekorzystnie wpłynąć na funkcjonowanie Ylii” - czytamy w polskiej opinii psychologicznej dzieciaka, który jest też „towarzyski, otwarty i łatwo nawiązuje relacje”.

To czterolatek „petarda” i tylko spokojny, ale zasadniczy głos taty (i sportowy samochód zmieniający się w robota) sprawia, że Eliasz nie absorbuje całej uwagi.

Wszyscy potwierdzają, że lepiej mówi po polsku niż po ukraińsku, ale w dokumentach Eliasz ma na imię Ilya lub Ylia. Julia to z kolei Yulya. - Nie wiem, czemu tak piszą. Przecież ja sama podpisuję się Julia - pokazuje odnawiane co pół roku tymczasowe zaświadczenie tożsamości cudzoziemca - plastikową kartę przypominającą dowód osobisty na nazwisko „Yulya Eshchenko”.

Rodzina z Mariupola po 2,5 roku w Gdańsku ma opuścić kraj
Piotr Hukało Rodzina chce żyć w Polsce. Na Ukrainie zaczynaliby wszystko od zera

Trzydzieści dni na opuszczenie terytorium RP dała im 8 grudnia Rada ds. Uchodźców. Podtrzymała tym samym decyzję szefa Urzędu do spraw Cudzoziemców. Uznano, że status uchodźcy im się nie należy, a obawy rodziny przed powrotem na Ukrainę są „hipotetyczne i subiektywne”.

- Ogólny poziom przestrzegania na Ukrainie (poza obwodami donieckim i ługańskim oraz Krymem) praw człowieka jest zadowalający - tłumaczy Jakub Dudziak, rzecznik prasowy Urzędu do spraw Cudzoziemców. Do sytuacji rodziny pani Julii odnieść się nie może, bo jej dane są chronione w trakcie procedury i po zakończeniu. Jednak każdy wniosek rozpatrywany jest indywidualnie i „jeśli na części terytorium kraju pochodzenia nie zachodzą okoliczności uzasadniające obawę cudzoziemca przed doznaniem poważnej krzywdy i istnieje uzasadnione przypuszczenie, że cudzoziemiec będzie bez przeszkód mógł zamieszkać na tej części terytorium, uznaje się, że nie istnieje rzeczywiste ryzyko doznania w tym kraju poważnej krzywdy”.

- W przypadku negatywnego rozpatrzenia wniosku o nadanie statusu uchodźcy cudzoziemiec powinien opuścić Polskę. Jeśli tego nie zrobi, Straż Graniczna wydaje decyzję zobowiązującą cudzoziemca do powrotu - wyjaśnia Jakub Dudziak. Zastrzega jednak, że i w tym przypadku istnieje szansa uzyskania zgody na pobyt ze względów humanitarnych oraz pobyt tolerowany. To właśnie w ramach postępowania o zobowiązanie do powrotu badane są związki z Polską i życie rodzinne.

Powody decyzji w sprawie Eliasza i rodziców poznać chce rzecznik praw dziecka.

- Rzecznik jest w stałym kontakcie telefonicznym z rodziną. Udzielono jej informacji prawnej, poproszono o niezwłoczne poinformowanie o wszczęciu postępowania powrotowego - mówi Łukasz Sowa z biura RPD.

Rodzina o deportacji nawet nie chce myśleć.

- Gdyby musieli wracać, to byłby dramat. Sasza ma rodzinę w Donbasie. To nie jest bezpieczne miejsce dla dziecka. Zresztą ona Rosjanka, jak ma się odnaleźć na Ukrainie? Białoruś to średnia opcja - mówi Krystyna Wójtowicz, której Julia udziela lekcji rosyjskiego.

Rosja odpada, bo Sasza ma tam zakaz wjazdu do 2019 roku.

Na zachodzie Ukrainy jest bezpieczniej, ale z moim rosyjskim akcentem nic nie zrobię. Na takich jak ja wołają tam Moskale. Kto mi da tam pracę?

- Na zachodzie Ukrainy jest bezpieczniej, ale z moim rosyjskim akcentem nic nie zrobię. Na takich jak ja wołają tam Moskale. Kto mi da tam pracę? - tłumaczy pani Julia. Dla niej i męża zachód Ukrainy to obcy świat. Musieliby tam znów zaczynać od zera.

***

„Powierz Panu swoją drogę i zaufaj Mu, a On sam będzie działał” - głosi pisany cyrylicą cytat z Księgi Psalmów na drewnianej tablicy zawieszonej w centralnym miejscu większego z dwóch pokoi wynajmowanych w Gdańsku. To prezent od pastora Kościoła zielonoświątkowców, który pomagał Julii i Saszy w ośrodku dla cudzoziemców w Grupie pod Grudziądzem, gdzie spędzili dwa miesiące. Potem ciekawość tego, „jak żyją protestanci w Jeuropie”, przywiodła rodzinę do Gdańska, a tutaj znalazła się wspólnota, gotowa wesprzeć ich pierwsze kroki w nowym kraju. Jak pani Dorota, która godzinę dziennie uczyła Julię języka polskiego, albo Tomasz Chaciński, pastor pomocniczy Zboru Kościoła Zielonoświątkowego na Biskupiej Górce w Gdańsku:

- Spośród kilkunastu znanych mi przypadków ludzi z Ukrainy czy Białorusi mieszkających w Polsce oni należą do najbardziej zintegrowanych. Jeżeli takim pracowitym i porządnym ludziom każe się opuszczać nasz kraj, to jestem szczerze zbulwersowany - mówi duchowny, który opowiada, że małżeństwo od początku udziela się przy przedświątecznych zbiórkach żywności. Są też bardzo aktywnymi wolontariuszami w fundacji działającej przy zborze. - Nie mogę zrozumieć, dlaczego Polacy deklarują pomoc potrzebującym, a co innego robią tym, którzy uciekli przed wojną i nie mają dokąd wrócić. Podziwiam determinację, która pozwoliła im z małym dzieckiem zacząć wszystko od nowa. Kiedy po raz pierwszy ich spotkałem, potrzebowaliśmy tłumacza, dlatego widzę długą drogę, jaką przeszli - dodaje.

- Julia jest bardzo skromna, bije od niej ciepło. Ma wielkie serce. Do głowy przychodzi mi jedna historia, która obrazuje, jaka to kobieta. Kiedyś spotkała na ulicy naszego podopiecznego - mężczyznę, który przez wiele lat był bezdomny. Narzekał jej, jak mu zimno i źle. Julia niosła ciepłe, porządne rękawiczki, które właśnie kupiła jako prezent dla męża. Bez wahania oddała je temu mężczyźnie. Chociaż sami nie są dobrze sytuowani i muszą się bardzo starać, żeby się utrzymać. Oczywiście nikt się o tym nie dowiedział od niej. Opowiadał nam o tym bardzo wzruszony podopieczny. Miałam łezkę w oku, kiedy to mówił. Ale przecież to nic dziwnego dla tej dziewczyny. To cała Julia - opowiada Aneta Szczełuszczenko, psycholog i wolontariuszka w fundacji, gdzie poznała Julię.


Julia jest dobrze wykształconym psychologiem. Zna język rosyjski i ukraiński. U nas jest coraz więcej osób, które pochodzą z tamtych terenów i potrzebują pomocy psychologa. Julia naprawdę mogłaby pomagać takim przybyszom

I dodaje: - Bardzo chcielibyśmy, żeby u nas została. Ona wnosi do fundacji coś bardzo cennego. Potrzebujemy jej. A poza tym ona przecież jest dobrze wykształconym psychologiem. Zna język rosyjski i ukraiński. U nas jest coraz więcej osób, które pochodzą z tamtych terenów i potrzebują pomocy psychologa. Julia naprawdę mogłaby pomagać takim przybyszom.

***

„W ciągu ostatniego roku liczba cudzoziemców, którzy posiadają ważne dokumenty uprawniające do pobytu na terytorium RP, wzrosła o blisko 37 tys. osób (ze 175 060 do 211 869). Największy wzrost dotyczy obywateli Ukrainy: o 24 887 osób, przy czym różnica wynika głównie z liczby zezwoleń na pobyt czasowy” - czytamy w prawie dwustustronicowym „Modelu Integracji Imigrantów w Gdańsku”. To taki dokument, który magistrat przygotował, by odpowiadać na potrzeby rosnącej liczby przyjezdnych. Z modelu dowiadujemy się również, że spośród 66 tysięcy Ukraińców posiadających ważne dokumenty w Polsce dwie trzecie ma zezwolenia na pobyt czasowy. 31 proc. ma zgodę na pobyt stały, a status uchodźcy mają... dwie osoby.

- Ukrainiec, żeby dostać taki status, musiałby się chyba zgłosić z urwaną ręką, nogą lub głową - mówi nam jedna z urzędniczek, która próbowała pomóc Eliaszowi i rodzicom.

Status uchodźcy wiąże się z określonymi prawami. Pani Julia się przy nim nie upiera. Po prostu chce tu zostać. To jej jedyne świąteczne życzenie.

***

- Jako urzędnik państwowy właśnie takich ludzi zatrzymywałbym u nas w pierwszej kolejności. Mogę o nich powiedzieć same pozytywne rzeczy. Rodzina świetnie się asymiluje. Julia też szybko nauczyła się języka. Oboje nie uchylają się od pracy, są odpowiedzialni, wzbogacają nasz rynek pracy. Polakom nie chce się już pracować za najniższą pensję. A mąż Julii to robi. Julia też się stara, żeby pracować w zawodzie - twierdzi Grzegorz Wierzbicki, przyjaciel rodziny.

Aneta Szczełuszczenko: - Zawsze mnie dziwiło, że mimo wszystko z taką życzliwością i wdzięcznością mówią o polskich urzędnikach. Polacy nie lubią urzędów. A ta rodzina ciągle jest wobec nich pełna pokory i życzliwości.

Pani Julia żali się tylko, że urzędnicy mówią: „Mariupol jest pod ukraińską władzą”. - Boli mnie wtedy serce, bo mnie nie obchodzi, z której strony nas trafią.

jacek.wiercinski@polskapress.pl
anna.mizera@polskapress.pl

Jacek Wierciński, Anna Mizera

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.