Barbara Szczepuła

Rok 1939 na Polesiu. Opowiada Rajmund Walczuk

Stanisław i Wiera Walczukowie z Izą i Mundkiem. Lata 30. na Polesiu Stanisław i Wiera Walczukowie z Izą i Mundkiem. Lata 30. na Polesiu
Barbara Szczepuła

Najpierw zamordowano rodzinę posterunkowego, potem straciła życie panienka z poczty, my mieliśmy być następni - opowiada Rajmund Walczuk o roku 1939 na Polesiu.

Ojciec Rajmunda, Stanisław Walczuk był policjantem w Berezie Kartuskiej. Mieściło się tam więzienie, w którym władze sanacyjne przetrzymywały swoich przeciwników politycznych: komunistów, endeków, ludowców, ukraińskich nacjonalistów. - Tata nie pracował w więzieniu. Tropił komunistów na Polesiu i dostarczał ich do tego „miejsca odosobnienia” - wyjaśnia. Nie dotyczyło to rodziny. Szwagier taty, Gieorgij Wołosiewicz, zwany Żorżykiem, był komunistą, ale bardzo się lubili z ojcem i tata nigdy go nie zadenuncjował. Żorżyk był zamożnym człowiekiem, dziś powiedzielibyśmy biznesmenem, miał wielkie ogrodnictwo i dobrze mu się wiodło, ale namawiał lud białoruski do rewolucji. Żeby na co dzień mieć kontakt z klasą robotniczą pracował „po godzinach” na kolei i jako maszynista rozpowszechniał idee Lenina i Stalina po całym Polesiu, a nawet dalej.

- Na Polesiu, w okolicach Berezy Kartuskiej, w miasteczkach takich jak Stolin, gdzie urodził się Rajmund Walczuk, czy Łuniniec, gdzie mieszkali Wołosiewiczowie, czy Kamień Koszyrski, gdzie ojciec przez czas jakiś pracował, miejscowi nienawidzili Polaków - przekonuje mnie Rajmund. Wśród młodzieży było inaczej: białoruskie i ukraińskie dziewczyny chętnie wychodziły za mąż za Lachów, bo był to awans materialny i towarzyski. Tak było i w rodzinie Kuksów: trzy siostry: Wiera, czyli przyszła mama Rajmunda zwanego Mundkiem oraz Olga i Zinaida wzięły sobie Polaków za mężów, a czwarta, Anastazja - właśnie komunistę Żorżyka. Wiera, Olga i Zinaida przeszły na katolicyzm, bo żony urzędników państwowych, żony wojskowych i policjantów powinny być katoliczkami. Natomiast ich brat Paweł, nie tylko ożenił się z prawosławną, ale w dodatku ze „starowierą”; staroobrzędowcy - jak sama nazwa wskazuje - stanowili niezreformowany odłam prawosławia. Nikomu to w życiu rodzinnym nie przeszkadzało, natomiast przeszkadzało władzom sowieckim po przyłączeniu Polesia do ZSRR, bo starowierców zaczęły prześladować. Paweł tego nie dożył, bo zamordowali go Niemcy.

***

Mundek urodził się w Stolinie w 1932 roku. - Rudy jak marchewka, wstyd pokazać ludziom - śmiała się mama. Taty kolor włosów małego nie interesował, był szczęśliwy, że urodził się syn.

Stanisław i Wiera Walczukowie z Izą i Mundkiem. Lata 30. na Polesiu

Gdy Mundek miał siedem lat, wybuchła wojna. Tata zawiózł mamę, Mundka i jego starszą siostrę Izę na wieś, osiem kilometrów od Berezy. Dobrze zapłacił gospodarzowi za wikt, opierunek i opiekę nad rodziną i zniknął. Zobaczyli go po kilku dniach, gdy polscy żołnierze i policjanci ciągnęli w kierunku granicy rumuńskiej. Tata szedł wśród nich. Smutny to był widok, mężczyźni tonęli w błocie, mama i Iza tonęły we łzach, Mundek nie płakał. Wydawało mu się, że tata wkrótce wróci, przecież stale wyjeżdżał służbowo na poszukiwania komunistów i po paru dniach znów był w domu, pewnie teraz też będzie.

Gospodarz, choć młody, był bogatym człowiekiem, miał parobka, babę do obrządku, maszyny rolnicze, krowy i pięknego konia, szpakowatego ogiera. Ubierał się lepiej niż inni chłopi, zawsze czysty, ogolony, trochę chyba czuł się lepszy, więc na wsi nie był lubiany.

Stanisław i Wiera Walczukowie z Izą i Mundkiem. Lata 30. na Polesiu


- Z wkroczenia Armii Czerwonej prawdopodobnie się ucieszył - wspomina Rajmund Walczuk. - Chodził po obejściu i nucił pod nosem Międzynarodówkę. Może sympatyzował z wujkiem Żorżykiem? Któregoś dnia enkawudziści zabrali go do Berezy. Nie było go tydzień, może dłużej. Gdy wrócił, już nie śpiewał.

Orał pole, gdy konno nadjechał enkawudzista. Nie zmierzał do tej wsi, ale zatrzymał się, gdy zobaczył pięknego konia. Zabrał go, a gospodarzowi zostawił swoją nędzną chabetę, która niebawem zdechła. - Podarok od sowietskoj własti - wyjaśnił.

We wsi mieszkało trochę Polaków, same kobiety i dzieci, bo mężczyźni poszli walczyć za ojczyznę. Pewnej nocy ktoś poderżnął nożem gardła rodzinie posterunkowego.

Po kilku dniach zamordowano panienkę z poczty. Potem ten sam los spotkał rodzinę leśniczego.

- Dziś przyjdą po was - powiedział przy obiedzie gospodarz do Wiery Walczukowej. Zakrztusiła się barszczem. - Gdy się ściemni, zaprowadzę was do mojej siostry.

- To był dobry człowiek - ocenia Rajmund Walczuk. - Nie musiał przecież tego robić. Narażał siebie i swoją rodzinę. Siostra gospodarza schowała nas w ziemiance pod podłogą. Ale zaczęli ją nachodzić…

- Kto?

- No, miejscowi. Szukali nas, podejrzewali, że gdzieś się schowaliśmy. Gospodarz przeniósł nas więc do wsiowej wiedźmy. Ludzie się jej bali, wierzyli, że potrafi rzucić urok, że gdy spojrzy złym okiem na krowę, to ta mleka już nigdy nie da. Jeśli, nie daj Boże, rzuci urok na kobietę w ciąży, to strach nawet myśleć, co się urodzić może, kaleka jakaś, albo nawet Rosemary’s baby - jak dziś byśmy powiedzieli. Wiedźma mieszkała za wsią, złe psy odstraszały nieproszonych gości.

Pijani bandyci z widłami i siekierami w rękach podchodzą już pod płot, a Wiera Walczukowa osuwa się na łóżko krzycząc wniebogłosy. To był straszny krzyk, nieludzki jakiś, kosmiczny, szarpiący całym jej ciałem, całym jestestwem, krzyk jak z obrazu Muncha, krzyk, który niósł się poza chatę wiedźmy, na drogę… Wiedźma też zaczyna krzyczeć i z krzykiem biegnie do płotu, a psy za nią. Napastnicy się cofają.

Walczukowa cichnie, atak histerii mija. Kilka dni leży w jakimś osłupieniu, a potem wstaje i idzie do miasta, prosto do siedziby NKWD. I tam prosi o ochronę! Rosyjski zna doskonale, bo w jej domu rodzinnym posługiwano się tym językiem. - A poza tym jestem prawosławna - mówi do ateisty z NKWD. Ten wie, że prawosławna, która w dodatku zna rosyjski jest lepsza od katoliczki, która rosyjskiego nie zna, więc pomoc obiecuje. O mężu, polskim policjancie, Walczukowa oczywiście nie wspomina.

NKWD zjawia się we wsi w biały dzień i na oczach wszystkich zarządza rewizję. Najlepsze garnitury Stanisława Walczuka funkcjonariusz odkłada do kosza, „to będzie dla państwa” - wyjaśnia. Jeden garnitur w kolorze marengo rzuca z powrotem do szafy. - Niech zostanie dla syna -wyrokuje łaskawie. Potem przywołuje stojących w pewnym oddaleniu bandytów: - Kto tu naczalnik? Wysuwa się młody wysoki chłop. Enkawudzista podsuwa mu pod nos rewolwer. - Niuchaj! - ryczy. - Jeśli grażdance lub jej dzieciom spadnie włos z głowy, przyjadę i zastrzelę jak psa.

Gospodarz zabrał grażdankę z dziećmi do siebie, ale wkrótce Wiera przenosi się do Łunińca, do Anastazji i Żorżyka Wołosiewiczów. Zaczęła pracować jako księgowa w piekarni, dzieci idą do szkoły. Z tej szkoły Mundek najlepiej zapamiętał niezwykły portret Stalina. Gdy się patrzyło z przodu, widziało się wodza, gdy spojrzało się z lewej, pojawiał się Woroszyłow, z prawej - Mołotow. Ot, takie cuda i dziwy.

***

Zaczynają się wywózki.

Ola Bednarukowa, siostra Wiery, siedzi z trzema synami spakowana, na workach z sucharami i czeka na funkcjonariuszy NKWD. Mąż Oli był osadnikiem i przed wojną służył w KOP-ie, a takie rodziny brano w pierwszej kolejności. Ale ma szczęście - nikt po nich nie przychodzi.

Nie boi się natomiast Anastazja Wołosiewiczowa, bo Żorżyk został deputowanym do Rady Najwyższej Republiki Białoruskiej w Mińsku. Oboje pomagają Wierze jak mogą, ale 13 kwietnia 1940 roku okazuje się, że mogą niewiele. W nocy enkawudziści przychodzą po Walczukową i jej dzieci. Enkawudzista jest młody i niepewny siebie. Przerażona Wiera nie może się spakować, więc pomaga jej, wybiera potrzebne ciepłe rzeczy i tłumaczy, żeby się nie denerwowała, bo tam, gdzie jadą nie będzie im źle. Dobry człowiek. Dyrektor piekarni, w której pracowała Wiera, przynosi kilka bochenków chleba. Też dobry człowiek. Niby rozumie, że Żorżyk, którego tak z mężem lubili mimo że komunista, nie może interweniować, bo mogliby wywieźć i jego, i Anastazję oraz ich syna Żenię, ale i tak dostaje ataku histerii, bo to wszystko, co się dzieje przechodzi jej możliwości pojmowania świata. A to przecież dopiero początek.

***

Dojeżdżają do Kazachstanu.

Kołchozowa wieś nazywa się Balanda. Wokół step, step i step. Głód, brud, zimno i harówka ponad siły od wschodu do zachodu słońca, jak w piosence, którą śpiewała Wiera: „zachodźże słoneczko/skoro masz zachodzić/bo mnie nogi bolą/ po tym polu chodzić”. I tak przez sześć lat. Mundek zimą pracuje przy bydle, latem w polu. Brygadzista Paprocki bije batem za lada przewinienie.

Generalnie jednak i tu ludzie są dobrzy, ale co mogą, cóż mogą? Sami biedni jak myszy kościelne, mieszkają w ziemiankach albo w domach ulepionych z gliny, jedzą wodnistą zupę i czarny chleb i od czasu do czasu kawałek koniny lub baraniny. A i tak dzielą się z przybyszami tym, co mają.

Przez sześć lat nie widzieli mydła, nie myli zębów, wszy kłębiły się we włosach i ubraniach, Mundek pamięta hrabinę Polańską, której plecy całkiem wyżarły.

Pełne zaskoczeń było spotkanie z Ukraińcami wywiezionymi w 1936 roku. Jedna z pań, wcale nie Ukrainka, ale Polka, pokazała Wierze zdjęcie syna. Ta spojrzała i zamarła: to był ten enkawudzista, który ich ekspediował do pociągu.

Przeprowadzka do kołchozu w Dmitrowce nie poprawia warunków życia. Taki sam głód i zimno. U pani Tomaszewskiej zesłańcy, katolicy i prawosławni modlą się razem, ekumenicznie. Stale powtarzają też te same pytania: dlaczego Bóg stworzył taki straszny świat? Czy nie zna litości? Czemu nas wszystkich tak nieludzko doświadcza? Co zrobiliśmy złego, że nas tak katuje? Czemu nie zajmie się Stalinem? Albo Hitlerem?

Nikt nie zna odpowiedzi na te pytania.

***

Do Polski przyjeżdżają w roku 1946. W Gdyni mieszka już ciocia Ola Bednarukowa, więc i oni jadą nad morze, tak jak zapowiedział im duch podczas seansu spirytystycznego w Kazachstanie. Mundek pamięta, że gdy przyjechali, ciocia Ola zaprosiła ich na obiad. Z dwóch dań!

Wiera znalazła pracę w kuratorium w Sopocie w dziale opieki nad matką i dzieckiem. Nie miała mieszkania, umieściła więc córkę i syna w domu dziecka. Sama przez jakiś czas spała tam na klatce schodowej.

- Żyło się tam jak w bajce - wspomina Rajmund Walczuk popijając kawę. - Czysto, ciepło, pyszne jedzenie. Kartofelki. Kluski. Zupki. Mięso czasem. Chleba pod dostatkiem. Podczas każdego posiłku szczypałem się, żeby przekonać się, czy jeszcze żyję, czy może jestem już w niebie? Wiedziałem co to głód, byłem głodny bez przerwy przez dwa tysiące sto dziewięćdziesiąt dni!

Jaki tam był porządek! Pobudka, gimnastyka, śniadanie, wyjście do szkoły, potem obiad, czas wolny, odrabianie lekcji, modlitwa, którą z czasem zastąpił apel. Żyć nie umierać. A wychowawcy - jacy dobrzy ludzie, mili, sympatyczni! Nikt nie bił.

Początkowo dzieci nazywały ich „Ruskimi” ze względu na akcent. Nie tylko Mundka i Izę, mieszkała tam też spora grupa chłopców i dziewczynek przywiezionych z sierocińca w Tobolsku. Ich rodzice zmarli na zesłaniu. Gdy coś zginęło, podejrzenia padały oczywiście na „Ruskich”. Wreszcie, po dwu latach chyba, przestano się ich czepiać, zaliczono do swoich. Mundek uczył się jak szalony, chciał jak najszybciej nadrobić ośmioletnie zaległości. Skończył technikum elektryczne, potem wydział elektryczny na politechnice. - Ożeniłem się ze wspaniałą kobietą, jesteśmy razem już przeszło pół wieku - cieszy się. - Mamy kochającą córkę i czworo udanych wnuków. Wnuki mówią po angielsku, uczą się niemieckiego i francuskiego, ale rosyjskiego - ani w ząb. Może to dobrze, że nie muszą jak dziadek uczyć się tego języka?

***

Stanisław Walczuk, przodownik Policji Państwowej nie dotarł do Rumunii. Ostatnią w życiu podróż odbył w 1940 roku z Ostaszkowa do Miednoje.

Stanisław i Wiera Walczukowie z Izą i Mundkiem. Lata 30. na Polesiu


b.szczepula@prasa.gda.pl

Barbara Szczepuła

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.