Marcin Kędryna

Spin doktorant. Poprawiny

Spin doktorant. Poprawiny
Marcin Kędryna

Zeszłosobotni wieczór spędziłem na weselu. Żenił się mój były szef z moją byłą pracownicą. Kiedy zostałem jej szefem, on przestał być szefem moim, nie było więc między nimi formalnej podległości, czyli żadne XXI-wieczne normy nie zostały naruszone.

Ślub piękny - w przedsoborowej wersji. Kiedyś się zastanawiałem, w czym msza trydencka przeszkadza Franciszkowi. Po tym, co mówi o napaści Rosji na Ukrainę, przestał mnie interesować. Współczuję tylko tym, którzy próbują sobie jakoś jego słowa racjonalizować (choć właściwie nie wiem, czy racjonalizowaniem można nazwać strategię „ale on tak wcale nie powiedział”).
Ślub piękny. Piękna para młoda. Czyli tak, jak powinno być.

Nie jestem od wesel specjalistą. Te, na których byłem, można by policzyć na palcach jednej ręki. Może ręki z dodatkowym palcem. Albo dwoma. Im dłużej piszę, tym więcej wesel mi się przypomina. W każdym razie, na zbyt wielu nie byłem. Trudno mi więc dostrzegać jakieś w ich przebiegach nietypowości. Niby trudno, ale w tym przypadku, trudno było nie zauważyć, jak między zupą (którą był krem z białych warzyw, świadczący - według lepszych ode mnie znawców wesel - o wyraźnie mieszczańskim charakterze uroczystości), a drugim daniem, kilku panów siedzących przy sąsiednim stoliku, wstało, wyszło i pojechało do Kijowa.

Pozostawione przez nich panie miałyby coś z archetypu żony XIX-wiecznego powstańca, ale w związku z tym, że dla większości nie była to pierwsza taka sytuacja - trudno je przebrać w czarne suknie. Miałem szczerą ochotę z dwoma z tamtych panów dłużej porozmawiać, racja stanu jednak była ważniejsza. Zająłem się więc imprezowaniem. Efekt był taki, że w niedzielę ja dogorywałem, a oni, członkowie prezydenckiej delegacji, w Kijowie robili coś naprawdę dużego.

W poniedziałek, kiedy w końcu udało mi się dojść do siebie, spotkałem się z lecącą do Davos Julią Mendel, byłą rzeczniczką prezydenta Zełeńskiego. Mówiła, że nie widziała, żeby wcześniej jakieś wydarzenie miało na Ukrainie tak wielki oddźwięk, jak przemówienie prezydenta Andrzeja Dudy w Werchownej Radzie. Że wszyscy o tym mówili. Telewizje, media społecznościowe, ludzie, wszyscy. Nie trzeba było być na Ukrainie, żeby to zobaczyć. Komentarze ukraińskich polityków: bez pomocy Polski byłoby bardzo źle. I nie chodzi tylko o przyjętych przez Polaków Ukraińców, chodzi o głos Polski na arenie międzynarodowej. Głos, który tym razem nie brzmi: podpiszcie porozumienie albo wszyscy zginiecie.

Tym razem, gdy tzw. wielcy europejscy zaczynają przebąkiwać o tym, że Ukraina powinna odpuścić, Polska mówi głośno, że nawet jej tego nie można proponować. No i tak się składa, że tych polskich słów wszyscy słuchają. O tym, że Polska staje się liderem tej części Europy, słyszymy nie od ludzi z dziwnych think-tanków, nie czytamy w sponsorowanych tekstach. To się po prostu dzieje.

Nie jestem w stanie podobnego współczucia, jak wobec próbujących racjonalizować Franciszka, znaleźć w sobie dla ludzi, którym się wali od lat budowana konstrukcja: Polska jest zbyt słaba, by prowadzić samodzielną politykę zagraniczną, miejsce Polski jest w drugim szeregu, za europejskimi liderami, których odpowiedzialną politykę musi wspierać. Dziś, gdy ta polityka wykopyrtnęła się z takim trzaskiem, że każdego chyba obudziło, mają ci ludzie wielki problem. Bo jak tu przyznać, że Lech Kaczyński miał rację? Jak, że Polska prowadzi politykę wschodnią, i ta polityka przynosi skutki? Jak wytłumaczyć, że prezydent Stanów Zjednoczonych (ten, który miał być śmiertelnie obrażony i nie chcieć mieć z Polską nic wspólnego) przylatuje do Polski, chwali Polskę, wspiera Polskę?

Nie mogę znaleźć współczucia. Małe to jest bardzo, ale muszę przyznać, że z radością patrzę, jak się wiją. Z tego powodu naprawdę żałuję, że Tomasz Lis przestał być naczelnym „Newsweeka”.

Tomasz Lis nie ukrywa, iż uważa, że dziennikarz może mieć poglądy. I to szanuję. Można odnieść wrażenie, że Tomasz Lis uważa, że dziennikarz może mieć poglądy wyłącznie takie jak Tomasz Lis. I tego nie szanuję. Choć psychologicznie, takie myślenie jest łatwe do wytłumaczenia.

***
W Kijowie pierwszy raz byłem w 1988 roku. Zaprowadzili nas wtedy pod grób Nieznanego Żołnierza. Usłyszeliśmy, że młode pary po ślubnej ceremonii składają tam kwiaty. Nie mam pojęcia, czy zwyczaj przetrwał do dziś. Wysyłanie gości weselnych do Kijowa raczej zwyczajem się nie stanie, ale - jak każde służące dobrej sprawie działanie - powinno przynosić szczęście. Weroniko, Mieszku, wszystkiego dobrego!

Marcin Kędryna

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.