Sybiracy. Na obcej ziemi

Czytaj dalej
Izabela Sikora

Sybiracy. Na obcej ziemi

Izabela Sikora

Nie będziemy was dobijać – sami zdechniecie! Te słowa zapamiętali Stefan i Maria Suchodolscy wywiezieni do łagrów Archangielska w lutym 1940 r. Słowa powtarzane przez funkcjonariuszy NKWD, w transporcie, w łagrze, przy pracy w tajdze. Suchodolskich wywieziono, bo byli Polakami i mieszkali na Kresach Wschodnich zajętych przez Armię Czerwoną we wrześniu 1939 r.

Prolog

Suchodolskich zgodna rodzina żyła poczciwie w ziemi wołyńskiej, wśród pól i lasów, w Ludwisinie - póki nie wpadła w łapy Stalina. Że nie kochali sowieckich zbirów, zesłali ich do łagrów Sybiru. Tam ich więzili, głodem morzyli, choć nic sowietom nie zawinili. Na ziemi obcej, bez znaku krzyża są rozsypane ich biedne kości. Stefan, Maria i mały Henio wołają Bożej sprawiedliwości.

Wrogowie ludu

Moi dziadkowie: Stefan i Maria Suchodolscy mieszkali wraz z rodziną na Wolyniu w okolicach Łucka. Dziadek Stefan Suchodolski był leśnikiem w dobrach hrabiego Juliana Bożydar Podhorodeńskiego oraz uprawiał własne kilkunastohektarowe gospodarstwo. Dwaj starsi synowie: Adam i Antoni pomagali ojcu w lesie i na gospodarstwie, najstarsza córka Władysława wyszła za mąż i mieszkała w sąsiedniej miejscowości, młodsze siostry Janina i Halina zatrzymały się na stancji w Łucku. Przed wybuchem wojny Adam ożenił się z Marią Kobylańską i zamieszkał z rodzicami w ich nowym domu. Suchodolscy nie byli bogaczami, ale mieli nowy, wygodny dom ze spiżarnią wypełnioną zapasami na wypadek wojny.

Wraz z wkroczeniem sowietów we wrześniu 1939 r. Stefan i Adam Suchodolscy stracili pracę w lesie i stali się przedmiotem inwigilacji NKWD. Jesienią sowiecka służba bezpieczeństwa nakazała wypełnienie kwestionariuszy „paszportowych”, które pomogły dokładnie zlokalizować „wrogów ludu pracującego”. Patrole NKWD przyjeżdżały na kontrole do leśniczówki. Aresztowali też i wywieźli ukrywającego się w Łucku właściciela majątku hr. Podhorodeńskiego.

Do wywózki Suchodolskich doszło 10 lutego 1940 r. Noc była mroźna i śnieżna. Temperatura dochodziła do -35 C. Funkcjonariusze NKWD przyjechali w nocy i dali rozkaz, żeby cała rodzina „ze względów bezpieczeństwa” przygotowała się do wyjazdu. Pozwolono zabrać tylko rzeczy osobiste. „Tam, gdzie jedziecie, otrzymacie wszystko”... Zostało gospodarstwo, inwentarz żywy i martwy, nowy dom kompletnie wyposażony, meble, dywany, odzież oraz zapasy żywności zgromadzone na niepewne czasy. Wszystko to padło łupem władzy radzieckiej. Aresztowanych Stefana Suchodolskiego wraz z żoną Marią, synem Adamem i jego żoną Marią będącą w ósmym miesiącu ciąży załadowano do sań, a potem do pociągu towarowego jadącego w głąb Rosji. Aresztowania chwilowo uniknęły przebywające w Łucku córki Suchodolskiego 22-letnia Janina i 16-letnia Halina.

Transport

Do jednego wagonu towarowego ładowano 30-35 osób: dorosłych i dzieci, starców i chorych. Na środku takiego wagonu stał okrągły piecyk na węgiel, a ponieważ węgla brakowało, w wagonie hulał mroźny wiatr, a ściany były pokryte szronem. Za piecykiem była wycięta w podłodze dziura, która służyła jako klozet. Raz dziennie na cały wagon dawano wiadro zupy z suszonych kartofli. Wagony były na zewnątrz zaryglowane żelazną sztabą. Okienka zakratowane. Wagonów nie wolno było opuszczać. Każdy z nich był pilnowany przez uzbrojonego w karabin żołnierza. Ciała zmarłych zabierała obstawa pociągu i układała obok torów kolejowych. Nikt nie zajmował się pochówkiem. Trupy były zjadane przez zwierzęta i ptaki.
Transport, w którym znalazł się Stefan Suchodolski wraz z rodziną, trafił do posiołka Jagwil za Kotłasem (archangielska obłast). Więźniowie zamieszkali w drewnianych barakach, w których roiło się od pluskiew. Wszyscy zdolni do pracy pracowali przy wyrębie lasu od godz. 6 rano do 21. Za pracę otrzymywało się 300 gramów trociniastego chleba oraz raz dziennie zupę z żurawin lub kaszy. Starzy i chorzy, którzy nie mieli siły pracować, dostawali 150 gramów chleba. Ludzie puchli z głodu i masowo umierali na czerwonkę i tyfus.

Janina i Halina Suchodolskie, które uniknęły aresztowania w lutym 1940 r., zostały zatrzymane w kwietniu 1940 r. na stancji, w Łucku. Tak jak poprzednio mieszkańcy otrzymali tzw. kwestionariusze paszportowe. Janina i Halina wypełniły je, zgodnie z prawdą podając prawdziwe nazwisko i fakt wywiezienia rodziców. Informacje te trafiały do Społecznego Komitetu Osiedlowego, który zajmował się głównie zbieraniem donosów i przygotowywaniem raportów na poszczególnych mieszkańców. 1 kwietnia do budynku, w którym wynajmowały pokój, przyszedł uzbrojony patrol. Obie siostry zostały aresztowane. Od swojej gospodyni dostały na drogę bochenek chleba. Następnie zapakowali je do towarowego wagonu i wraz z setkami innych więźniów wysłali w głąb ZSRR - tym razem w okolice Gorki.

Obóz, w którym się znalazły, zbudowano wśród bagien i trzęsawisk. Roiło się od komarów i pluskiew. Niepodobieństwem było poruszanie się bez siatki ochronnej, bo komary zjadały żywcem. Baraki z drewnianych bali, w których mieszkali więźniowie, były opanowane przez pluskwy, które nocą nie dawały spać. Teren obozu był ogrodzony i strzeżony przez strażników z karabinami, którzy czuwali na wieżyczkach przy ogrodzeniu. Ucieczka z obozu była prawie niemożliwa, bo jeśli nawet ktoś wydostałby się na zewnątrz, to i tak zabłądziłby w tajdze lub zginął na bagnach rozszarpany przez dzikie zwierzęta. Stałymi gośćmi obozu byli funkcjonariusze NKWD, którzy wzywali więźniów na przesłuchania. Niektórzy nie wracali po tych przesłuchaniach, wywożono ich gdzie indziej lub może rozstrzeliwano. Władze obozu nic nie mówiły na ten temat. Ludzie po prostu znikali. Enkawudziści dzielili też więźniów na grupy i wysyłali ich do pracy przy ścinaniu tajgi. Za ciężką pracę w lesie przy ścinaniu drzew dostawało się 400 g chleba. Starzy i chorzy, którzy nie mogli pracować, dostawali tylko 150 g. Nic dziwnego, że w tych warunkach ludzie byli wycieńczeni i wiecznie głodni. Zaczęły szerzyć się choroby. Ludzie umierali z wyczerpania i braku lekarstw.

Na ratunek rodzicom

Po roku pobytu w Gorki zmieniła się sytuacja polityczna. Niemcy zaatakowali ZSRR i doszło do nawiązania stosunków między Moskwą i rządem emigracyjnym w Londynie. Pojawiła się nadzieja, że może uda się wydostać z Rosji. Janina i Halina skontaktowały się z siostrą Władysławą, która uniknęła wywózki, i dowiedziały się, że rodzice i brat Adam są daleko na północy w okolicach Archangielska. Wiedząc, że rodzice potrzebują pomocy, zwróciły się do administracji obozowej o zezwolenie na wyjazd. Po otrzymaniu zezwolenia dołączono je do grupy więźniów jadących w tamtym kierunku. Podróż trwała prawie cztery miesiące. Najpierw pociągiem towarowym do Archangielska, potem spowodowany zimą długi postój w Raj-Prom kombinacie, kolejnym obozie, w którym w 30- stopniowym mrozie, po pas w śniegu pracowały przy wyrębie tajgi. Była to katorga, a głód, zimno i choroby dziesiątkowały więźniów.

Wiosną dotarły do obozu, w którym przebywali rodzice oraz brat Adam z żoną i małym dzieckiem. Stefan i Maria Suchodolscy nie byli jeszcze starzy, oboje po pięćdziesiątce, ale rok obozu zrujnował ich zdrowie. Oboje byli słabi i wyniszczeni głodem. Żeby wydostać się spod Archangielska, trzeba było zbudować tratwę i rzeką Dźwiną dopłynąć do stacji w Kotłasie, bo stamtąd ruszały pociągi na południe. Stamtąd można było próbować przedostać się do ambasady polskiej w Kujbyszewie lub do formującej się armii Andersa. Pozostanie jeszcze jedną zimę nad Białym Morzem oznaczało śmierć dla całej rodziny.
Suchodolscy nie mieli narzędzi potrzebnych do zbudowania tratwy, musieli pieszo iść przez tajgę, prowadząc chorych rodziców i niosąc małego Henia.

Na stacji rozrządowej w Kotłasie koczowało setki byłych więźniów imperium: Polacy, Żydzi, Uzbecy i Rosjanie. Niby wolni, ale zdani na łaskę systemu, który nie miał powodu, żeby się o nich troszczyć. W końcu byli to ludzie uznani za wrogów komunizmu i władzy radzieckiej, przeznaczeni do planowej zagłady. Jak zwykle nie było lekarstw, żywność dostarczano sporadycznie. Po dwóch tygodniach podstawiono towarowe wagony. Umarli pozostali na stacji, żywi wyruszyli do Kazachstanu. Podróż ta, której końcową stacją była Ałma-Ata, trwała prawie trzy miesiące.

Wspomnienia Haliny

Młodsza z sióstr, Halina, tak wspominała podróż do Ałma-Aty… „Podróżowaliśmy w dużych, towarowych wagonach po 50 do 80 osób w wagonie. Konwojowali nas uzbrojeni strażnicy, którzy z zewnątrz zamykali drzwi wagonów tak, że nie można było wydostać się nawet w czasie postoju pociągu. Nieraz przez trzy dni jechaliśmy bez wody i pożywienia. Kiedy tylko pociąg zatrzymał się na stacji, zamknięci w wagonach ludzie walili w drzwi i krzyczeli, błagając o pomoc. Kilka razy zdarzyło się, że okoliczni mieszkańcy poruszeni naszą tragedią próbowali podawać nam żywność przez zakratowane okna wagonów. Byłyśmy w rozpaczy, patrząc na powolną śmierć rodziców. Oboje prawie nie podnosili się z pryczy, czasem tylko prosili nas o wodę.
W końcu urządzono dłuższy postój, w czasie którego przyniesiono gliniasty chleb i zupę z brukwi. Musieli dodać do niej surowej wody, bo w kilka godzin po zjedzeniu tej zupy wszyscy, którzy ją jedli, dostali strasznej biegunki, która przeszła w epidemię czerwonki. Czerwonka niszczy przewód pokarmowy, chorzy wydalają w końcu tylko zmieszaną ze śluzem krew. Konwojujący strażnicy wiedzieli o tragedii, ale nie okazali tym zainteresowania. Na postojach wynoszono dziesiątki zmarłych i układano ich na śniegu. Ojciec zmarł koło Orenburga. W Kirowie umarł Henio, mały synek naszego brata. Nie mogliśmy ich nawet pochować.

Pociąg sunął dalej, zostawiając za sobą zamarznięte ciała naszych bliskich. Opustoszały nabite ludźmi wagony. W naszym z 80 osób załadowanych w Kotłasie ocalało tylko 20. Po trzech miesiącach dotarliśmy w okolice Ałma-Aty, zrobiło się cieplej. Na dłuższy postój zatrzymaliśmy się na stacji Aryś. Tam konwojujący strażnicy postanowili zostawić chorych. Nie chcieliśmy rozstawać się z matką, ale mieliśmy nadzieję, że otrzyma pomoc lekarską. Kiedy wyszliśmy z wagonu, świat wydał się nam rajem. Było ciepło, zielono i słonecznie. Kwitły drzewa owocowe, a w dali widać było szczyty gór Tien-Szan. Mama, żegnając się z nami, powiedziała: Tak pięknie jest na świecie, a trzeba umierać… To były jej ostatnie słowa. Zmarła następnego dnia…”.

Epilog

Janina i Halina Suchodolskie zapamiętały te słowa i przywiozły je, wracając z łagrów. Powrót z katorgi był możliwy - bo brat Adam zgłosił się do oddziałów Berlinga i z Dywizją im. Tadeusza Kościuszki dotarł do Polski, gdzie wraz z siostrą Władysławą rozpoczął starania, żeby sprowadzić do kraju żonę Marię i młodsze siostry. Z rodziny Suchodolskich ocalały tylko one i bratowa Maria. Po zakończeniu wojny zmarł Adam, który na froncie nabawił się choroby płuc.

Według szacunków władz RP na emigracji w wyniku wywózek zorganizowanych w latach 1940-1941 - do syberyjskich łagrów trafiło ok. miliona osób cywilnych. Liczby podane w „Kalendarzu historycznym” przez Jerzego Łojka to 1,7 mln obywateli polskich zesłanych do łagrów. Z zesłania wróciło tylko ok. pół miliona ludzi. Kości setek tysięcy Polaków rozrzucone na syberyjskich szlakach wołają o Bożą sprawiedliwość, bo o tę ziemską nikt dotąd nie miał odwagi się upomnieć.

Izabela Sikora

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.