Piotr Zaremba

„Tango” w Teatrze Polskim – z kogo się śmieje Kostrzewski?

Pod ręką Wawrzyńca Kostrzewskiego „Tango” pozostaje nie tylko efektowne, ale i niejednoznaczne Fot. FOT. MAT. PRAS. Pod ręką Wawrzyńca Kostrzewskiego „Tango” pozostaje nie tylko efektowne, ale i niejednoznaczne
Piotr Zaremba

Pod ręką Wawrzyńca Kostrzewskiego „Tango” pozostaje nie tylko efektowne, ale i niejednoznaczne. Tajemnica tego, co mamy myśleć o świecie, kiedy już to obejrzymy, zostaje, nie w każdym momencie, ale jednak zachowana. Owszem reżyser pomaga sobie odrobinę łokciami. Jednak werdyktu nie narzuca.

Zacznę od banału: „Tango” Sławomira Mrożka towarzyszy mi od dzieciństwa. Prawda, ta sztuka była moją lekturą w liceum. Ale byłem już wtedy po pierwszym „Tangu” w teatrze. To był Teatr Ziemi Mazowieckiej (potem Popularny) na warszawskiej Pradze, inscenizacja Teresy Żukowskiej z 1977 roku.

Moje kolejne „Tanga”

Pamiętam swój zachwyt i poczucie, że czuję i rozumiem coś, co nie mówi do mnie wprost. Mogłem być jeszcze w podstawówce, mogłem na początku liceum. I znałem z programów kulturalnych o ówczesnej telewizji legendę pierwszej inscenizacji, Erwina Axera z Teatru Współczesnego.

Najlepiej pamiętam z tej bardzo solidnej, choć trochę wyśmiewanej przez recenzentów inscenizacji najstarszą aktorkę, czyli Wandę Lothe Stanisławską jako Babcię Eugenię, i najmłodszego, znakomitego Piotra Dejmka jako Artura. Miewałem wtedy jeszcze nastolatkowe kłopoty z niedosłownością, metaforą, pamiętam, jak w tym samym czasie nie pojąłem kompletnie „Ślubu” Gombrowicza. Ale tu paradoks buntu młodości przeciw brakowi reguł, a potem zmiany tego buntu w katastrofę, wyczuwałem niejako porami skóry.

[polecany]24277285[/polecany]

Potem szukałem „Tanga”, gdzie tylko się dało. W krakowskim Teatrze Bagatela (rok 1979, reżyseria Mieczysław Górkiewicz) i w krakowskim Teatrze imienia Słowackiego (reżyseria Bogdan Tosza, rok 1982). Choć Mrożek nigdy nie poniżał się do bezpośrednich politycznych aluzji, wtedy odczytywaliśmy końcową przemoc spadającą na rozmemłaną inteligencką rodzinę jako metaforę komunizmu.

Co było trochę paradoksem. Górkiewicz wystawił „Tango”, jeszcze w epoce Gierka, jako część polskiej tradycji narodowej umieszczając w kuluarach i nawet w tle na scenie postaci z naszej literackiej klasyki. Ale przecież literalnie rzecz biorąc jeśli Edek miałby być uosobieniem komunizmu, to raczej spadającego na rozkładający się Zachód. Polska popadła w niewolę wcześniej i w całkiem innych okolicznościach.

Naturalnie z późniejszej perspektywy takie rozumowanie trochę straciło sens. Mrożek jest trochę historiozofem, ale nie historykiem. Potem była dziura w „Tangach”, ale opłacało się czekać. Inscenizacja Macieja Englerta z warszawskiego Teatru Współczesnego (rok 1997) i Jerzego Jarockiego z warszawskiego Teatru Narodowego (2009), oglądane po kilka razy, bo także w wersjach telewizyjnych, pozwalały odczytać te sztukę jako traktacik o prawidłach rządzących ludzkością, przynajmniej naszym kręgiem kulturowym. To dla mnie skądinąd jeden z najwybitniejszych dramatów – nie tylko polskich, także światowych.

Nieaktualne? Nadal tak

W kuluarach warszawskiego Teatru Polskiego, gdzie oglądałem najnowszą inscenizację Wawrzyńca Kostrzewskiego, stoczyłem spór ze znajomym On ogłaszał, że Mrożek się zestarzał. Ja – że jest wiecznie obrotowy, pasujący do rozmaitych epok i sytuacji. Skądinąd jego wizję postępu zjadającego własny ogon można było w roku 1965, kiedy miała miejsce premiera, odczytywać jako proroctwo. Dziś mamy wojnę konserwatystów z postępowcami w Polsce. Ale mamy też starcie zachodniego rozmemłania z Edkową nagą siłą buzującą w Rosji. Co nie znaczy, że to jest dokładnie właśnie o tym. Ale co znaczy, że Mrożek umiał obserwować naszą cywilizację.

[polecany]24238483[/polecany]

Wyciąga się z pytania o aktualność różne, czasem pokraczne wnioski. W roku 2018 Piotr Ratajczak wystawił „Tango” w toruńskim Teatrze imienia Wilama Horzycy jako zbiór aluzji do naszych politycznych sporów. Artysta Stomil w ramach teatralnego eksperymentu recytował Herberta jako udecki etosowiec, wuj Eugeniusz ganiał po scenie z krzyżem, a Edek okazywał się narodowcem. Trzeba więc było tekst Mrożka poprawiać, wśród maksym z notesika Edka pojawiły się „Bóg. Honor. Ojczyzna”. Wyszło to strasznie doraźnie i płasko. Nie tylko dlatego, że Mrożek o niczym takim nie mówił i że dopisywać mu czegokolwiek po prostu nie wypada. Także dlatego, że ta sztuka sprowadzona do politycznego hejtu traci sens. Choćby zawierała nadal ładnie zagrane kawałki.

Niczego takiego nie robi Kostrzewski, i już za to mu chwała. Każe nam samym szukać analogii i różnic – między światem Mrożka i historią. Światem Mrożka i dniem dzisiejszym. Niczego nie dopisuje, nie wprowadza aktualizujących kupletów.

Tekst jest grany z drobnymi tylko skrótami, w skali w zasadzie 1:1. Oglądałem drugi z kolei spektakl. Połowę sali Teatru Polskiego wypełniała młodzież. Bałem się, że zaczną przeszkadzać. Siedzieli cicho jak trusia, na koniec powitali finał owacjami. Co zrozumieli? Ile wyłowili ze słów? Nie wiem. Ale nie ułatwiano im sztucznie percepcji. No może odrobinę, o czym za chwilę.

W tempie farsy

Co oczywiście nie oznacza, że Kostrzewski nie dokonuje wyboru tonu i estetyki. Jarocki wystawił „Tango” prawie jak mroczny horror, z dziwnymi odgłosami w tle, z Edkiem budzącym coraz większą grozę. Tu recenzenci prawie zgodnie podkreślają, że ta rodzinna historia, w której może zdarzyć się wszystko, babcia umiera z własnego wyboru na katafalku, a wnuczek planuje zaraz potem zabójstwo żeby znaleźć ideę, grana jest w zawrotnym tempie komedii. Komedii pozornej, ale jednak.

Ktoś napisał, że reżyser przejął się najbardziej słowami Stomila, który dowodzi swojemu synowi Arturowi, że dziś tragedia jest niemożliwa, jedynie farsa. Skądinąd farsowa natura wielu momentów wynika po prostu z tekstu.

Imponują narzędzia inscenizacji. Znakomita, popędzająca akcję muzyka Piotra Łabonarskiego. Świetna scenografia Anny Adamek tworząca podwójny kosmos rodziny Stomilów. Najpierw wnętrza wypełnionego chaosem, potem absurdalnego salonu, które to wrażenie potęgują jeszcze projekcje staroświeckich rodzinnych fotografii nad sceną. Mamy nawet wykorzystanie obrotowości tejże sceny. Myślę, że ta maszyneria mogła olśnić licealną publikę.

Wątpliwości i pochwały

Wszystkie myśli, konteksty, pointy padają. Mam jednak wrażenie, że sama obsada pomaga w tym średnio. Najlepiej wypadają weterani: namaszczony stary pierdziel Wuj Eugeniusz Jerzego Scheybala i krotochwilna, niepozbierana Babcia Eugenia Haliny Łabonarskiej.

[polecany]24015235[/polecany]

Ale już średnie pokolenie: Eleonora Ewy Makomaskiej i Stomil Adama Cywki mieszczą się w konwencji mieszczańskiej i zarazem antymieszczańskiej farsy zbyt gładko. To znaczy Cywka czasem tę konwencję przekraczał. Zarazem budził we mnie opór, bo nie tak wyobrażałem sobie Stomila. I nie tacy byli poprzedni, wciskani w gorset, bo brzuchaci Stomilowie. Cóż, w przypadku takiej sztuki trudno się opędzić od porównań. Zbigniew Zapasiewicz (u Englerta) czy Jan Frycz (u Jarockiego) po prostu musieli zawisnąć nad tą sceną.

Więcej jeszcze wątpliwości mam odnośnie młodych. To znaczy Edek w tej wersji specjalnie młody już nie jest. Tak jednak już bywało (Krzysztof Kowalewski u Englerta). Gorzej, że Marcin Jędrzejewski, właściwie do samego końca wycofany, układny, nieco bezbarwny nie budzi emocji, które budzili we mnie poprzedni Edkowie.

Z Pawłem Kruczem jako Arturem sprawa jest bardziej skomplikowana. Stara się, ma dobre momenty, choć znów trudno mi było nie wypatrywać u niego, bez pełnego sukcesu, charyzmy Piotra Adamczyka czy Marcina Hycnara, ba pamiętanego jak przez mgłę Piotra Dejmka. Ale w tym przypadku rzecz dotyczy także interpretacji zarządzonej przez reżysera. Owszem można kłaść nacisk na niedojrzałość, histeryczność reakcji tupiącego nogami Artura, ale wtedy znika trochę tragedia, a ona tam moim zdaniem jest. To Kostrzewski tak to poprowadził, a nie sam Krucz.

Największe problemy mam z Alą Anny Cieślak, przecież doświadczonej aktorki. Reżyser obsadził ją w roli dziewczyny wbrew jej wiekowi. I kazał grać od początku w duchu najbardziej przerysowanej farsy. Nachalne wygibasy i piskliwy głos czyniły jej rolę niejako napisaną wielkimi literami. Czy właśnie to podobało się młodym widzom?

Rzecz w tym, że „Tango” jak i inne sztuki Mrożka nie są o jednej tylko rzeczy. On prowadzi można by rzec główny dyskurs, ale są i wypustki, linki do innych myśli. U Jarockiego Ala Kamili Baar było na końcu całkiem serio, kiedy przeciwstawiała Arturowe poszukiwania idei potrzebie miłości. Pamiętam, że pomimo całego surrealizmu finału to mnie przecież wzruszyło. Tu niczego takiego być nie może. Wymowa postaci Ali pozostaje jednowymiarowa.

Tak wybrał Kostrzewski. Zarazem powtórzmy, pod jego ręką „Tango” pozostaje nie tylko diabelnie efektowne, ale i miejscami niejednoznaczne. Tajemnica tego, co mamy myśleć o świecie, kiedy już to obejrzymy, zostaje, nie w każdym momencie, ale jednak zachowana. Będzie sporo narzekań, bo każdy teatroman ma już swoje „Tango” – na własność. A ja się cieszę, że tym młodym ludziom z widowni zadano łamigłówkę do rozwiązania.

Owszem reżyser pomaga sobie odrobinę łokciami może nadmiernie ośmieszając samozwańczego konserwatystę Artura (ale i, niejako w przeciwnym kierunku, reprezentującą swobodną kobiecość Alę). Jednak werdyktu nie narzuca. Ze sceny nie wykrzykuje komunałów. Zachęca do dumania i do rozmowy.

[video]39791[/video]

aj

Piotr Zaremba

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.