Ukraina nie ma przyszłości bez prawdy o historii

Czytaj dalej
Fot. Fot. Awładysława Siemaszków/wikipedia
Krzysztof Ogiolda

Ukraina nie ma przyszłości bez prawdy o historii

Krzysztof Ogiolda

Mam szacunek i życzliwość dla młodych Ukraińców, którzy w Polsce uczą się języków i pracują na swoją lepszą przyszłość – mówi Irena Kalita. - Ale nie zapominam, że ich dziadkowie zaplanowali zbrodnię i dokonali jej.

W ubiegłym tygodniu – 11 lipca - obchodziliśmy rocznicę krwawej niedzieli na Wołyniu w roku 1943…
Trzeba pamiętać, że ta data jest obchodzona w Polsce jako Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II RP w czasie II wojny światowej i zostało po kilkuletnich staraniach – także środowisk kresowych - ustanowione uchwałą Sejmu 22 lipca 2016 roku. Jest świętowany we wszystkich jednostkach administracji państwowej, również w Opolu. Raz bardziej uroczyście, raz mniej, zależy, jaki dzień tygodnia wypada, staramy się oddać hołd pomordowanym.

Jest oficjalne święto, powstał znakomity film Smarzowskiego o Wołyniu, 11 lipca telewizja publiczna przypominała o krwawej niedzieli, wyświetlając na ekranie specjalny znak. Ale z drugiej strony, kto wbije choćby do internetu hasło „krwawa niedziela”, znajdzie niemałe pomieszanie. Raz przeczyta, że ofiar było osiem tysięcy, a gdzie indziej, że sto tysięcy. Na jednej stronie, że w 50 wioskach, na innej, że w 99…
Tak niestety jest, bo jedni autorzy pod tym hasłem piszą tylko o tym, co zdarzyło się 11 lipca 1943, inni wyliczają przy tej okazji wszystkich zamordowanych na Wołyniu. Jestem zdania, że tego dnia powinniśmy wspominać wszystkich Polaków zamordowanych na całych Kresach Południowo-Wschodnich, także poza Wołyniem. I pamiętać, że było ich aż 200 tysięcy.

Będę się upierał, że gdybym stanął 11 lipca w Opolu na Krakowskiej i pytał przechodniów, komu poświęcony jest ten dzień, mało otrzymałbym poprawnych odpowiedzi.
Niestety, świadomość historyczna społeczeństwa ciągle jest słaba i dotyczy nie tylko wydarzeń z 11 lipca 1943. W ubiegłym roku przed 17 września, czyli rocznicą napaści sowieckiej na Polskę, przygotowywaliśmy na cmentarzu uroczystości. Podeszła do nas pani, która nie mogła się nadziwić, że jest rocznica. Napaść na Polskę kojarzyła jedynie z pierwszym września. I to nie polega na tym, że społeczeństwo nie chce o czymś wiedzieć. Raczej płacimy za nieudostępnienie tej wiedzy Polakom w odpowiednim czasie. Historii trzeba się uczyć w szkole. Jak się skończy 70 lat, często jest za późno na nową wiedzę. A w PRL-u dwa pokolenia w szkole o Polsce kresowej słyszały mało lub nic.

Polacy też wiele razy walczyli o niepodległość. Ale nie wyłupiali ludziom oczu, 
nie wypruwali im wnętrzności

Ta sprężyna za dwa kolejne pokolenia, które już się o zbrodni wołyńskiej uczą w szkole, odbije?
Teoretycznie to możliwe, ale wtedy nie będzie już świadków, którzy będą mogli opowiedzieć, co przeżyli. To jest ostatni moment. Kiedy przygotowywaliśmy się do odsłonięcia tablicy upamiętniającej ofiary ludobójstwa, podszedł do mnie pan, który z rąk banderowców stracił szesnaście bliskich osób. Poprosiłam, by razem z nami tę tablicę odsłonił, bo mu się to należało. Nas już jest mało. Przypominamy póki czas – także tym wywiadem – byście nie zapomnieli, co się w przeszłości zdarzyło. Często nie jesteśmy już w stanie dać świadectwa prawdzie. Sama zostałam zaproszona, by w środowisku więziennictwa opowiedzieć o tym, co się zdarzyło na Kresach i z powodu choroby musiałam z żalem odmówić. Minister obrony narodowej zapowiedział, że będzie zabiegał, aby na Grobie Nieznanego Żołnierza umieszczono tablice z nazwami miejscowości, w których Polacy walczyli z banderowcami. Jestem mu bardzo wdzięczna za to uhonorowanie naszych ofiar.

Zgadza się pani z ministrem spraw zagranicznych, który powiedział, że Ukraina z Banderą nie wejdzie do Europy?
Trudno się nie zgodzić. Nie może do zjednoczonej Europy wejść państwo gloryfikujące postawy faszystowskie. Nie po to tyle milionów ludzi zginęło w czasie ostatniej wojny. Nie zapominam ani nie zaprzeczam, że naród ukraiński bardzo wiele wycierpiał. I oczekuję tylko jednego, żeby oni zrozumieli, że przyszłości nie da się zbudować na kłamstwie. Tego budowania na prawdzie im życzę. A sobie – by moimi sąsiadami byli ludzie, którzy dobro i zło, człowieczeństwo i barbarzyństwo nazywają tak samo jak ja.

Wielu Ukraińców protestowałoby przeciw takim określeniom. Mówią, że oni tylko walczyli o niepodległość ojczyzny.
Polacy też wiele razy walczyli o niepodległość ojczyzny. Ale nie wyłupialiśmy ludziom oczu, nie wypruwaliśmy wnętrzności. Nie chcę epatować okrucieństwem, chcę tylko podkreślić, że miłość ojczyzny nie może usprawiedliwiać zbrodni.

Wielu Ukraińców o swoich zbrodniach nie chce wiedzieć i pamiętać. Ale i nam wygodnie z kalką Ukrainiec = banderowiec. Mało mówimy o sprawiedliwych Ukraińcach, którzy ratowali Polaków.
Proszę wziąć do ręki wydawnictwa środowisk kresowych typu „Na rubieży”, „Semper Fidelis”, „Głos Buczacza” itd. Znajdziemy tam tysiące nazwisk owych sprawiedliwych Ukraińców. Sama jestem pełna uznania dla tych spośród nich, którzy nie okazali się w momencie próby hołotą, ale prawdziwymi ludźmi. To wielka sztuka sprzeciwić się swoim. To często lub prawie zawsze kosztowało życie.

Wielu ludzi nie chce do tych czasów i strasznych doświadczeń wracać, ucieka od obrazów zbrodni. Mówią, że czas wybaczyć i zapomnieć.
Przypomniał mi się wiersz ks. Zdzisława Peszkowskiego, który szczęśliwie uniknął katyńskiego losu. „Ty im przebaczyłaś – pisał, zwracając się do Matki Boskiej – nie mogłaś inaczej, pamiętałaś przecież słowa swego Syna: Ojcze, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią”. To piękny tekst. Ale jeśli go czytać w perspektywie zbrodni popełnionych na Kresach, to obarczony błędem. Ukraińcy dobrze wiedzieli, co czynią. Planowali tę zbrodnię przez lata. Już przed wojną zdarzały się mordy popełniane na ludziach zasłużonych dla Polski, na obrońcach Lwowa z 1918 roku. Dziś zaplanowaną akcją jest zaprzeczanie zbrodniom, uparte mówienie, że nie ma mowy o ludobójstwie. Powtarzam: nie ma dobrej przyszłości bez prawdy. Tymczasem Wołodymyr Wjatrowycz, szef ukraińskiego odpowiednika IPN-u, powinien mieć nos dłuższy od Pinokia. I to boli. Tym silniej, że Polska konsekwentnie Ukrainie – także na płaszczyźnie międzynarodowej – pomaga. Zaprzeczanie temu, co się stało na Kresach, nie nam miesza w głowach, ale społeczeństwom zachodnim, które często nie rozumieją, o co nam, Polakom, chodzi.

Powinniśmy, pani zdaniem, pomagać Ukraińcom, dla których Polska jest kawałkiem Zachodu i bramą do lepszego życia?
Stanowczo tak. Nikogo nie wolno karać za grzechy ojców czy dziadków. To byłoby nieludzkie i nasza moralność za cudze winy nie piętnuje. Jestem pełna uznania i szacunku dla młodych Ukraińców, którzy uczą się języków, świetnie pracują i szukają swojego dobrego miejsca na świecie. Zbrodnie nie im pamiętamy, tylko banderowcom i tym, którzy dziś chcą budować państwo ukraińskie nie na prawdzie, ale na piasku.

Na koniec zapytam o pani rodzinne wspomnienia związane ze zbrodniami na Wołyniu…
Najtrudniejszym doświadczeniem była śmierć ojca, który został pobity na własnym podwórku, w Potoku Złotym. Nie w lipcu, tylko w listopadzie, ale także przez ukraińskich nacjonalistów. Nie zginął na miejscu, bo z pomocą przyszli mu Polacy, ale ostatecznie życiem ten atak przypłacił. Razem z siostrą patrzyliśmy na to przez okienną szybę. Mama nie wiedziała, co robić. Bała się nas puścić, bo wiedziała, że pobiegniemy do ojca i też narazimy się na śmierć, a pilnując nas, sama nie mogła go ratować. Mimo lat, które upłynęły, na każde wspomnienie o tym dniu mam łzy w oczach. Mama bała się okrutnie, byśmy jak rodzina ojca nie wylądowali na Syberii. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

Była pani jako dziecko na pogrzebie taty, a jako dorosła – już w wolnej Polsce – pojechała pani odszukać to miejsce.
I to jest kolejne bolesne doświadczenie. Kiedy pierwszy raz – pod koniec lat 90. - trafiłam na ojca grób, stał na nim krzyż drewniany. Za rok pojechałam znowu, by się umówić z jakimś miejscowym majstrem na zrobienie pomnika. Niestety, krzyża już nie było. Grób zniknął i wraz z nim ślad po ojcu. Poprowadziłam do Potoka Złotego jedenaście wyjazdów – pielgrzymek. Dzięki ks. Ludwikowi Rutynie udało się odratować kościół, ks. Andrzej Hanich zadbał o kopię obrazu Matki Bożej Złotopotockiej. Czy ktoś jeszcze do tego kościółka chodzi, nie umiem powiedzieć.

Krzysztof Ogiolda

Jestem dziennikarzem i publicystą działu społecznego w "Nowej Trybunie Opolskiej". Pracuję w zawodzie od 22 lat. Piszę m.in. o Kościele i szeroko rozumianej tematyce religijnej, a także o mniejszości niemieckiej i relacjach polsko-niemieckich. Jestem autorem książek: Arcybiskup Nossol. Miałem szczęście w miłości, Opole 2007 (współautor). Arcybiskup Nossol. Radość jednania, Opole 2012 (współautor). Rozmowy na 10-lecie Ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych, Gliwice-Opole 2015. Sławni niemieccy Ślązacy, Opole 2018. Tajemnice opolskiej katedry, Opole 2018.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.