Piotr Zaremba

„Z ręką na gardle” z piosenkami Demarczyk, czyli cud kontynuacji we Współczesnym

„Z ręką na gardle” z piosenkami Demarczyk, czyli cud kontynuacji we Współczesnym Fot. fot. Karol Mańk/ materiały prasowe teatru
Piotr Zaremba

Jak można wyczarować wielką Ewę Demarczyk wcale mechanicznie jej nie imitując? I jak można tego dokonać mając dwadzieścia kilka lat. Choć pod mądrym kierunkiem Anny Sroki- Hryń.

Wiedziałem – po jej wspaniałych spektaklach aktorskich z piosenkami Grzegorza Ciechowskiego i Kory Jackowskiej – że na Annę Srokę-Hryń można liczyć. Niby recepta zawsze ta sama: świetny aranżer muzyczny (wcześniej Mateusz Dębski), dobra choć bardzo oszczędna kompozycja ruchowa kolejnych scen i młodzi wrażliwi wykonawcy, często jeszcze studenci.

A jednak jej spektaklu „Z ręką na gardle” obawiałem się szczególnie. To się nie powinno, wręcz nie mogło udać. Jak można przerobić na spektakl piosenki aktorskiej twórczość Ewy Demarczyk? Tak niepowtarzalną, tak niepodobną do niczego, tak osobną, związaną z jej twarzą i przede wszystkim głosem?

Czarny anioł

Dokonali tego – reżyserka, muzyczny aranżer Jakub Lubowicz z zespołem i siedmioro znów młodych aktorów, już nie studentów, ale świeżych absolwentów, niektórych z zespołu Teatru Współczesnego, innych - nie. Na małej scenie Współczesnego dokonał się cud. To jest naprawdę Demarczyk, choć rozpisana na wiele głosów.

To ona, niemal groźna, psychodeliczna, śpiewająca tekstami Juliana Tuwima, Osipa Mandelsztama, Wiesława Dymnego, Mirona Białoszewskiego, do muzyki przeważnie Zygmunta Koniecznego lub Andrzeja Zaryckiego, tu jakoś adaptowanej, a przecież wciąż TAMTEJ, jedynej. Ale czasem niemal figlarna, ze specyficznym poczuciem humoru, jak w końcowym „Na moście w Avignon”, nota bene do słów Krzysztofa Baczyńskiego.

Rozedrgana, tajemnicza, piękna, nie wiem, czy nazywać ją piosenkarką czy pieśniarką. Była czarnym aniołem, takim o jakich śpiewała. Przyszła, oczarowała i odeszła ze sceny bardzo wcześnie, choć żyła jeszcze potem długo. Nie wiem co by powiedziała na taki rodzaj przywołania jej twórczości. Zamilkła tak konsekwentnie. Ja jednak czułem w małej salce Teatru Współczesnego nazywanej barakiem jej obecność.

Młodzi aktorzy, utrwalają tym spektaklem wielkie dzieła polskiej kultury. W szczególny sposób fabularyzując piosenki Demarczyk ruchem scenicznym, prostymi metaforami, wykazują się perfekcją techniczną - to jest chwilami popis jakiegoś zbiorowego organizmu, niby żywiołowego, a przecież czujnego – tak jak czujna była ta wiecznie smutna ascetka. Można się zastanawiać, czy zbiorowe kompozycje choreograficzne trochę tego ascetyzmu, tej jej skupionej surowości przekazu, nie podważają, nie osłabiają. Ale jednak nie. Jej duch ożył, a zarazem oni dodali wszyscy coś od siebie. To się nazywa nie imitacja, a KONTYNUACJA.

Ciarki na plecach

Naprawdę pięknie się posługują skontrastowani głosami – od basowych śpiewów Tomasza Osicy, po wysokie tony Jakuba Szyperskiego czy delikatną, jakby też osobną, wokalną narrację Przemysława Kowalskiego. Dziewczyny oczywiście najbardziej miały szansę aby stać się na chwilę NIĄ. Ale przecież ich głosy też są inne niż głos Demarczyk. Jak to się więc dzieje, że czujemy jej obecność?

Kiedy Natalia Kujawa, ale wraz z całym teamem, śpiewała „Skrzypka Hercowicza” czułem ciarki na plecach i łzy w oczach. Nie wstydzę się tego.

Jest „Grand Valce Brillant, jest wyjątkowo pięknie zainscenizowana „Karuzela z Madonnami”, Jest „Tomaszów”, są „Czarne anioły”. Przemysław Kowalski pięknie przywołuje piosenkę przeze mnie zapomnianą: „Konie apokalipsy”, z muzyką Koniecznego i do słów Dymnego. Nie ma niektórych szczególnie psychodelicznych kawałków: „Garbusa” czy „Takiego pejzażu”. Nie ma też wojennej poezji Baczyńskiego, którą , warto to przypomnieć, w głębokim PRL Demarczyk ożywiła. Ale to by już wymagało nieco innego widowiska. To jest jednak kameralne, nakierowane na to, co gra w duszy jednostce.

Wymieńmy raz jeszcze sprawców: Natalia Kujawa, Monika Pawlicka, Michał Juraszek, Natalia Stachyra, Jakub Szyperski, Tomasz Osica, Przemysław Kowalski – zasługujecie na wszelkie nagrody. Także za pokonywanie pokoleniowych barier. Wydało mi się, jakby nagle więcej mnie łączyło z dwudziestoparolatkami niż wcześniej. Jeszcze więcej niż po Ciechowskim i Korze, choć to także są pomniki pokoleniowego zbratania, a odpowiada za to Anna Sroka-Hryń. Najwyraźniej to także bywa wciąż czasem misją teatru.

[promo]70867115;1;[/promo]

Piotr Zaremba

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.